Ostatnio zaszalałem. I to dosłownie. Bo taki weekendowy maraton nie zdarzył mi się chyba jeszcze nigdy w życiu.
W piątek matki zabrały nas na angielski. Nas – czyli mnie i Milenkę – koleżankę ze starych OIOMowych czasów. Ale to nie był zwykły dorosły angielski, na który nas wzięły, bo nie miały z kim nas zostawić.
To był taki prawdziwy ANGIELSKI DLA MALUCHÓW czyli Musical babies.
I nic to, że jeszcze nie umiemy ani czytać ani pisać.
Zwłaszcza po angielsku.
Umiemy śpiewać (w każdym języku świata) i o to chodzi!
Spotkaliśmy się z innymi dziećmi w bibliotece. Było tam pełno książeczek. Prawie tyle co u nas w domu. I tak jak do nas – do biblioteki też przychodzą ludzie i zabierają je ze sobą. Ale to nie był dzień, żebym mógł pobuszować sobie między regałami.
Zaparkowaliśmy wózki przed salą, a potem siedzieliśmy/leżeliśmy (w zależności komu jak było wygodnie) w kole na poduchach. Leżałem tak sobie spokojnie koło Milenki, z którą wreszcie załapaliśmy kontakt (bo zwykle jak jedno z nas czuwało, to drugie spało), gdy nagle napadł mnie jakiś King Kong. Przydreptał do nas koleś ledwo trzymający się na nogach (co on się mleka napił, że tak go znosiło na boki?).
Nie wiem czy chciał pogadać z Milenką, czy profilaktycznie złoić mnie za to, że tak sobie tu leżę z dziewczyną.
No koleś, ma się ten urok osobisty to się wymiata 😉
Więc tak sobie leżę z Milenką, a tu nadciąga ta Godzilla. Już chciałem podwinąć rękawy, żeby przemówić gościowi do rozumu, ale ubiegła mnie jego mama. Chwyciła potwora i zabrała ze sobą.
Gościu jeszcze parę razy próbował startować do mnie z łapami, ale mama pokazywała mu jego miejsce w szeregu.
Milenka chyba wystraszyła się nie na żarty, bo potem ciągle łapała mnie za rękaw.
„Spoko Maleńka, Borsuk czuwa!”
Zerknąłem na nią (bo wreszcie nie spaliśmy oboje w tym samym czasie). Tak, to była ta sama Milenka, z którą szaleliśmy tuż po urodzeniu na OIOMie. Tylko teraz jakaś taka trochę wyrośnięta się zrobiła. Tamta, którą pamiętam była wielkości… małego, pluszowego misia.
Po tych wstępnych rękoczynach zaczął się angielski.
Pani puszczała nam piosenki.
Np. taką o autobusie, który jedzie (RUN). Wtedy matki brały nas za nogi i kręciły nimi jak autobusowymi kołami. Potem autobusem zatrzęsło i ludzie zaczęli podskakiwać (to podskakiwanie UP and DOWN bardzo mi się spodobało, bo mamy podrzucały nas, a my piszczeliśmy ze śmiechu). Były też inne hity, coś w stylu „głowa ramiona kolana palce kolana palce kolana palce głowa ramiona kolana palce oczy uszy usta nos”. No przyznam, że przy dotykaniu tych wszystkich elementów na sobie trochę się już pogubiłem. Nie wiedziałem, że tyle tego mam!
Po śpiewach i podskokach byłem wykończony, a nasze matki głodne. Więc pojechaliśmy do Family Cafe. Matki zamówiły sobie po kawie, herbacie i serniku, a nam z Milenką musiało wystarczyć mleko. Ja swoje z butelki szybko wytrąbiłem i poszedłem na plac zabaw.
Matka sadzała mnie na jakiegoś gigantycznego pluszowego niedźwiedzia, a potem na wielką rybę. Miała chyba z półtora metra długości!
Ale ja tam jednak od tych łaskoczących mnie we wszystko stworów wolałem starą, dobrą matę edukacyjną.
Potem matki zawiozły nas na deptak. Deptak to ja już nie raz widziałem, ale teraz stanęły tam jakieś zielone domki, w których sprzedają jaja i serwety. Jaja i serwetę, to ja mam w domu, więc niczego nie kupiłem. Tym bardziej, że jakoś nikt nie zatroszczył się o to, żeby mi wypłacać jakieś kieszonkowe.
Heloł, dziecko też człowiek i swoje potrzeby ma!
Nie wydałbym ich co prawda ani na jaja ani na serwety, tylko pognał od razu do zabawkowego.
Matka mówi, że to jarmark wielkanocny. Wielka Noc? Czyli, że co… pośpię trochę dłużej?
Jak tak jeździliśmy po deptaku, to dostaliśmy od Prezydenta… jajecznicę. Akurat smażył, to się z nami i innymi ludźmi podzielił.
Ja tam zanim zasnę to sobie lubię obejrzeć co się w świecie dzieje. I niejednego Prezydenta już w takich wiadomościach widziałem, ale żaden z nich nie smażył jajecznicy!
Może nie potrafią…
W sobotę Trolle zabrały mnie na basen. Na mój pierwszy, prawdziwy, profesjonalny kurs pływacki. Przed nami w wodzie moczyła się już jakaś grupa smarkaczy, więc musieliśmy chwilę poczekać. Gdy przyszła nasza kolej, ojciec wziął mnie na ręce, wszedł do basenu, a ja… w ryk.
Troll się chyba trochę zestresował, bo szybko oddał mnie matce mówiąc:
„Może ty z nim wejdziesz”.
Matka weszła ze mną do wody, ale żeby nie było, że faworyzuję tylko jednego ze starych, u matki na rękach też ryczałem.
„Chyba jest zmęczony” – powiedziała mama Troll.
Jezuuu, nie wierzę! Zakumali!
Jak tylko odłożyli mnie do fotelika samochodowego, który stał przy basenie natychmiast zasnąłem. Co jakiś czas budził mnie ryk jakiegoś młokosa, który się napił, bądź wystraszył wody.
Kiedy już się wyspałem, akurat zaczynały się zajęcia następnej grupy. No to dołączyłem.
Z tatą Trollem.
Dżiiiizes jaki on był spięty! A przecież to ja miałem tu się namachać.
Trochę mi zajęło zanim oswoiłem go z wodą.
Po zajęciach ledwo przecisnęliśmy się przez drzwi, taki tam był ścisk. A wszystko przez „Mam talent”. Akurat trwały castingi do nowej serii.
Jak tylko wydostaliśmy się na zewnątrz wpadliśmy na ekipę z telewizji.
– Taki mały i już na casting? – dziwili się
– No pewnie! – odpowiedziała matka.
A co kurna, nie wyglądam na zdolnego? Skąd to zdziwko?
Pokazać wam jak się tłucze plastikową zabawką o zabawkę z karuzelki, którą mam nad łóżkiem i robi przy tym hałas na pół bloku? Albo jak potrafię zrobić „mostek”, gdy matka mnie trzyma za nogi, a ja znienacka wyginam się w łuk i staję na głowie?
No i co zatkało?
Matka chciała jeszcze, żebyśmy pojechali po basenie na otwarcie Mini Zoo, ale tata był tak wymęczony, że stwierdził: „Nie pojedziemy, bo na otwarciu będzie za dużo ludzi”.
Eeee tam. Wymiękł i tyle.
W niedzielę ruszyliśmy do Świebodzina. I wcale nie po to, żeby oglądać Dżizasa ze Świebodzinejro. Jechaliśmy z Milenką i jej Trollami w odwiedziny do Jaśka – naszego kolegi z OIOMu.
Jasiek, to jest kozak! Pamiętam go jako takiego bladziutkiego malucha z inkubatora. Teraz to jest już prawdziwy Jan.
Leżeliśmy we trójkę na kocu. Jasiek od razu dobrał się do mojego smoczka. Nie wiem, może chciał sprawdzić, czy jego smakuje tak samo jak mój. Trzeba przyznać – Jasiek ma solidną rękę. Kilka razy nie wycelował w smoczek i prawie dziabnął mnie palcem w oko. Milenka chyba myślała, że chce mi zrobić krzywdę, więc się rozpłakała w głos, ale uspokoiliśmy ją, że wszystko jest ok. i że to takie nasze męskie sprawy.
Kiedy nastała pora karmienia moja matka i mama Milenki patrzyły jak zahipnotyzowane jak Jasiek przygotowywał się do jedzenia.
„I Jasiek całą taką miseczkę warzyw zjada?” – dopytywała moja Trollica.
„…no Jasiek zjada dwie takie miseczki na jeden posiłek” – wyjaśniała Jaśkowa mama.
Nasze matki dostały wytrzeszczu oczu. Wyglądały jak ten Kojot z bajki o Strusiu Pędziwietrze.
I pewnie sobie pomyślały: „Żeby nasze dzieci chciały choć po pół takiej miseczki zjeść, już by było dobrze”.
Ale nie ma bata!
Zawarliśmy z Milenką pakt, że żadnych warzyw starzy w nas wciskać nie będą.
Przynajmniej do 8 miesiąca.
Jak umowa, to umowa.
My sobie z gęby cholewy robić nie będziemy.
9 komentarzy
Ewa
16 kwietnia 2014 at 21:05Ilez sie u Was dzieje!!! Widze, ze Trollica wraca do normalnosci 😉
Borsuk
16 kwietnia 2014 at 21:23Trollica orze jak może i próbuje za mną zdążyć 🙂
jadwiga
16 kwietnia 2014 at 21:06No powiem że Borsuk charakterny, a po kim?
j
Borsuk
16 kwietnia 2014 at 21:22Ojciec spokojny, więc chyba po mamusi 😉
Mama M.
17 kwietnia 2014 at 06:24Borsuk to prawdziwy rycerz… na pluszowej rybie 😉
Ewa
17 kwietnia 2014 at 14:17Kasia, jak tak patrze na to pierwsze zdjecie z basenu, to tam po prawej wypisz wymaluj Mario widze 😉
kate
17 kwietnia 2014 at 18:08Aaaaa faktycznie! Pokaż mu jak będzie z dzieckiem wyglądał 😉
Helen
22 kwietnia 2014 at 15:54I to jest sprawiedliwość? Matkom ciacho i kawka, a dzieciom tylko butla z mlekiem…błeee…! Borsuk zdecydowanie powinien wystąpić w programie. Np. w sikaniu na odległość:)
kate
24 kwietnia 2014 at 18:42Chciałam go poczęstować, ale pogardził 😉