To było jego pierwsze, polskie wesele. Ale zanim się zaczęło atrakcji nie brakowało.
Pobudka 5:30, czyli to ja się przez chwilę jeszcze pobawię w łóżeczku, a ty matka szykuj żarcie.
Borsuk wybawiony, mleko przygotowane, no to ziuuuu do dużego łóżka na śniadanie. Im większy jest na starcie szał głodowy, tym mniej później Borsuczysko zjada.
A co, w końcu trzeba pokazać kto tu rządzi i kto tu za wszystkie sznurki pociąga.
Kiedy już Borsuk został nakarmiony i przebrany, wykombinowałam sobie, że przeniosę go do łóżeczka. Tym sposobem dziecko się wyśpi, a i matce może uda się jeszcze przyciąć komara.
Z dzieckiem w dużym łóżku opcja ta jest wykluczona, bowiem potwierdza się prawidłowość, że im dziecko mniejsze, tym więcej miejsca zajmuje. A wówczas matka zwinięta w rulon i wciśnięta w szparę między łóżkiem, a łóżeczkiem, modli się co by dupą głębiej nie wyrżnąć, huku przy upadku nie narobić i dziecka nie zbudzić.
Więc smoczek między zęby (matczyne, bo Borsuk jeszcze takowych nie posiada), Boryla na ręce i hops do łóżeczka.
W połowie drogi, coś zgrzytnęło matce między zębami.
– No i chyba przegryzłam plastik – przeleciało mi przez głowę.
Dziecko odłożone, więc można było ocenić straty.
Ale patrzę… smoczek cały!
Za to coś mi ze smoczkiem z ust wypadło.
– Oooooo noł! Tylko nie ząb!
Pobiegłam do lusterka sprawdzić który.
No niestety – kawałek dwójeczki. Mały bo mały, ale wyglądałam jakbym piwo kapslowane zębem otwierała.
Perspektywa pojawienia się na ślubie w takim stanie zjeżyła mi włosy na głowie (wszystkie te, które jeszcze po ciąży nie wypadły czyli jakieś… cztery na krzyż).
W ruch poszedł internet. Znalazłam stomatologa pracującego 7 dni w tygodniu. Ale w myśl zasady, że jak się pierniczy od rana, to do wieczora łatwo nie będzie – stomatolog był, a i owszem… ale na szkoleniu. W zastępstwie był inny, ale … nie miał wolnych miejsc wcześniej niż późnym popołudniem, czyli dokładnie wtedy, kiedy my mieliśmy być na ślubie.
No nic, pójdę szczerbata.
Wymyśliliśmy sobie, że skoro ślub jest w Urzędzie Stanu Cywilnego, a wesele nieopodal w hotelu, to zostawimy samochód przed domem i ruszymy z buta. Po drodze kupiliśmy jeszcze telegram, bo jak to my mamy w zwyczaju – nic nigdy nie dzieje się u nas na czas.
A już tym bardziej z wyprzedzeniem.
– To co, kupimy jeszcze kwiaty, a potem kawa i karmienie Borsuka – stwierdził Gregor.
Zaopatrzeni w badyla, powędrowaliśmy do knajpki. Zamówiłam kawę, przygotowałam dziecku mleko, nakarmiłam i … zrobił się czas do wyjścia.
Moja kawa nietknięta.
Połknęłam ją w biegu między ubieraniem Borsuka, a zmianą balerinek na buty na obcasie (które jechały sobie dotąd spokojnie w wózku).
Kiedy dotarliśmy do USC natknęliśmy się na schody.
I to dosłownie!
Był co prawda jakiś podjazd, a właściwie dwie metalowe szyny, ale nijak wózek się w nich nie mieścił.
Więc paniusia na szpilkach i pan w gajerze, wzięli się za dźwiganie bolidu Borsuka z zawodnikiem w środku.
Dalej już zapakowaliśmy się do windy.
Jak zwykle (mimo dotarcia na deptak pół godziny przed czasem) zjawiliśmy się jako ostatni. Oczywiście robiąc zamieszanie próbą zapakowania się do środka.
Zupełnie nie mam pojęcia dlaczego wzruszają mnie takie uroczystości. Ale i Borsuk też nie został obojętny, zwłaszcza jak pan akompaniujący zaczął zawodzić na skrzypcach. Borsuk wywinął usta w podkówkę i zbierał się do wybuchnięcia płaczem.
– Borsukuuuu please, tylko nie teraz! – szepnęłam mu do ucha.
Podziałało.
Gdy ceremonia dobiegła końca, ruszyliśmy w stronę hotelu.
– Do Qubusa to tędy – powiedział Gregor, a ja stanęłam jak wryta.
– Do jakiego Qubusa??? Przecież mówiłeś, że to w Rubenie i dlatego szliśmy pieszo.
Cisza.
– W sumie to już zdurniałem – przyznał Gregor.
– To idźmy najpierw do Rubena, skoro to tak blisko – zadecydowałam.
W Rubenie cisza, spokój, nic się nie dzieje. No może poza zaskakującym widokiem jakiegoś kowboja, który się właśnie meldował.
– Cześć, w jakim hotelu pracujesz, gdzie jest ten ślub – pytał Gregor swojego kolegę przez telefon – Aaaaaa, ok. dzięki.
Nic więcej nie musiał mówić.
– Czyli jednak Qubus? – upewniłam się tylko.
– Tak.
No to zasuwaliśmy przez pół miasta – niezorientowany ze szczerbatą na obcasach i Borsukiem w wózku.
Już nawet nie myślałam o tym, żeby zmienić szpilki na baletki. Sunęliśmy, żeby zdążyć.
Raptem kilka ładnych kilometrów.
Na ostatnim etapie zostało nam już tylko zmierzenie się ze wzgórzem, na którym stoi Palmiarnia, a tu znowu schody.
I znowu dosłowne.
Zero podjazdu!
Tym razem to nie było kilka stopni. To była jakaś schodowa mordęga.
– Nie ma opcji, żebym dźwigała wózek przez te Himalaje – zbuntowałam się u podnóża.
– Dobra, to ja popcham go bokiem.
Widok gościa w garniturze wpychającego na górę wózek po trawie – bezcenny!
Dotarliśmy…
Na sam koniec składania życzeń.
Spoceni, zziajani, umordowani.
Gregor bez tchu, ja bez zęba na przedzie (więc uśmiechałam się półgębkiem przez co musiałam wyglądać jak kretynka) i Borsuk, który nagle dostał wiatru w żagle i postanowił pośpiewać młodej parze.
Na cały głos.
Było to takie połączenie biesiadnych pieśni dziecięcych z odgłosami Rammsteina.
Borsuk to istota imprezowa. Bawił się tak długo, aż zasnął pod stołem.
W gondoli.
Do domu wrócił koło 22.30.
A następnego dnia, poniosło go na wieś.
Na grilla.
Wróciliśmy stamtąd w miarę wcześnie, bo czekała mnie jeszcze wizyta u dentysty.
– Co się stało? – zapytała pani stomatolog
– Zjadłam zęby na macierzyństwie – odpowiedziałam.
Panią zamurowało.
– No trzymałam smoczek w zębach i trzasnęło. Niestety nie smoczek – wyjaśniłam.
– Pierwszy raz nam się coś takiego przytrafiło, nie? – potwierdzała pani stomatolog u swojej asystentki.
Chciałam powiedzieć, że jestem wyjątkowa, ale pani właśnie wbiła mi igłę w dziąsło.
Zanim znieczulenie zadziało, wdałyśmy się w pogawędkę.
– Będzie miała Pani dwójkę dzieci, to zobaczy Pani, że wtedy część rzeczy się odpuszcza – uświadamiała mnie pani z wiertłem dłoni.
– W sumie ja już prawie mam dwójkę, bo jak dziecko kończy płakać, to kot mi się zrzyga – wymemłałam, a panie… dostały napadu śmiechu.
Ataku śmiechowego nabawiły się jak im opowiedziałam, że zanim tu do nich przyszłam sprzątałam też kocie gówno.
– A co, kot nie załatwia się do kuwety? – zapytała rozbawiona dentystka.
– Załatwia załatwia, tylko tym razem jej się przykleiło i ciągnęła je po podłodze tak długo, aż samo odpadło – wyjaśniłam.
Panie piszczały ze śmiechu jak szalone.
I pewnie ze względu na ten spektakl, przy wycenie potraktowały mnie jakoś wyjątkowo łagodnie.
Chyba zacznę tam częściej koncertować.
8 komentarzy
Patrycja i Zoja
3 maja 2014 at 17:21Kobieto! Padłam ze śmiechu!!!!
kate
4 maja 2014 at 07:08Tu się nie ma co śmiać…to życie 🙂
jadwiga
3 maja 2014 at 18:25a może zaczniesz żyć troszkę wolniej, normalniej i jakby bardziej na luzie? co? nie odpowiada, pamiętaj ostrzegałam
j
kate
4 maja 2014 at 07:09Hehe wierzysz, że to u mnie możliwe?
Mama M.
3 maja 2014 at 21:35Ja tak tylko dodam, że od strony deptaka na palmiarnię jest podjazd dla wózków 😉
kate
4 maja 2014 at 07:11Dobrze wiedzieć…na przyszłość 🙂
Helen
4 maja 2014 at 14:18To teraz wiesz, jak przydatne są te wszystkie czarczafy i inne arabskie wynalazki dla kobiet. Możesz sobie wtedy wybić wszystkie zęby, a nikt nie zauważy. Ładnie się kadrujecie:)))
kate
5 maja 2014 at 06:25Hehehe Helen ty zawsze masz 100 pomysłów na… Wyobrażasz mnie sobie jak zjawiam się na ślubie zawinięta po same uszy w firanę? 🙂