Zawsze uważałam się za szczęściarę. Nawet jeśli zdarzały się jakieś małe potknięcia i tak wychodziłam z nich obroną ręką. Nie wiem czy urodziłam się w czepku, czy działało to bardziej na zasadzie „głupi to ma zawsze szczęście”. Tą samą metodą spotykałam też na swojej drodze ludzi. Jedni podkładali mi nogi i obrabiali tyłek za plecami (ku ich rozpaczy ten ich „blitzkrieg” wychodził mi na dobre), inni zagościli w moim życiu, zmieniając je swoją obecnością raz na zawsze.
Pod koniec 2011 roku wszystko zaczęło się gmatwać.
Jednego dnia, nagle i niespodziewanie zniknęła z mojego życia osoba, która uzupełniała mnie jak minus, który ciągnie do plusa.
Pamiętam nasze pierwsze spotkanie (po latach, gdy rozpracowywałyśmy kolejną butelkę wina śmiałyśmy się z niego na potęgę).
Kiedy pierwszy raz ją zobaczyłam, pomyślałam:
„No, to my sobie raczej nie pogadamy”.
Drobna, długowłosa blondyna z grubym złotym łańcuchem na szyi i nie mniej ociekającymi złotem kolczykami. Typ „disco”.
Byłam ciekawa jak ona mnie zapamiętała. Pewnie jako pindzię z kijem od szczotki zamiast kręgosłupa 😉
Tamtego dnia przytargane na spotkanie przez facetów jako „ogony”, nie mogłyśmy się nagadać. Więc spotykałyśmy się potem rzadko, ale intensywnie.
– Bździągwa już jadę, zrób mi kawę i kanapkę, bo nie jadłam śniadania – rzucałam do słuchawki
– A ty mi kup po drodze śmietanę, bo robię obiad, a nie chce mi się wychodzić do sklepu.
Gdy przyjeżdżałam ze śmietaną, dostawałam talerz kanapek jak dla drwala.
Byłyśmy jak biegun północny z południowym. Nie musiałam nic mówić. Ona wiedziała. Co gorsze – na głos wypowiadała to, co tłukło się w mojej głowie. Była jak czołg przejeżdżający przez pole minowe na piątym biegu. I dziwiła się, dlaczego ja się tak drę jak opętana stojąc przy tabliczce „Pole minowe – wchodzenie surowo wzbronione”.
Kiedy po latach z dnia na dzień zniknęła, byłam właśnie w drodze, by dokonać radykalnej zmiany w swoim życiu.
Poczułam się jak Gołota robiący za worek treningowy, obity w ringu.
….
Dalej było jeszcze gorzej. Wszystko sypało się jak lawina w górach.
Teraz wiem, że ten koszmarny rok 2012 wbrew pozorom był… dobry. Wszystko co uważałam za zło, wyszło w końcu na moją korzyść. I wiem, że ona w tym maczała palce.
Choć nie mam jej obok siebie, wiem, że nie pozwoli mi zrobić krzywdy.
Kiedy kończył się 2012 prawie oddychałam z ulgą. I nic tam, że skurcz w stopie tak zblokował mi nogę, że już 4 masażystów wymiękło i oddało mecz walkowerem.
To był znak (przeczytałam o tym nawet w jednej mądrej książce). Znak, żebym wreszcie wzięła życie w swoje ręce i przestała się wszystkiego bać: podejmowania ważnych decyzji, latania samolotem, dziwnych chorób, rzeczy na które nie mamy żadnego wpływu.
Więc od nowego roku uprawiam notoryczny hedonizm. Sprawiam sobie małe przyjemności. Nie zastanawiam się długo. Nawet jak leje deszcz – idę do kina. Bo mam ochotę. Kiedy kupuję sobie coś w sklepie, nie myślę czy aby na pewno jest mi to potrzebne. Skoro mnie zainteresowało – znaczy że jest. Nawet nie martwię się wylotem na wakacje za 4 miesiące (a wiecie, że omijam samoloty jak tylko mogę).
Ten 2013 będzie dobry.
Bo ja lubię 13stki.
Czego i wam z całego serca życzę.
Foto: thenextweb.com
4 komentarze
jadwiga
7 stycznia 2013 at 18:38No to Najlepszego w tym 2013!
j
kate
11 stycznia 2013 at 13:02Normalnie szczęścia Jadwiga z całej epy 😉
Helen
8 stycznia 2013 at 19:19No, kurde, żebym już odejmowania w zakresie 10 nie potrafiła zrobić prawidłowo, to jest doprawdy skandal! No i wyparował mi wpis. Więc powtórzę tylko, że mnie wzruszył twój wpis i że tak trzymać! Sprawiać sobie przyjemności, lubić siebie, cieszyć się drobiazgami! To jest to! Też uwielbiam trzynastki.
kate
11 stycznia 2013 at 13:03Helen podobno organ nieużywany zanika, więc podobnie może być z liczeniem do 10 bez kalkulatora 😉 Helen minimum (!) jedna przyjemność dziennie 😉