Wyjście z dzieckiem na spacer przypomina wyprawę na Mount Everest. Tak samo ja muszę spakować sobie wszystko do przetrwania. Pieluchy tetrowe (nic tak nie przydaje się do wycierania wszelkich atrakcji jak ten kawałek szmatki), „pampery”, chusteczki nawilżane, chusteczki higieniczne, zabawki, gaziki, zapasowe śpiochy i kaftanik (Borsuk zrobił nam kiedyś we wrocławskim szpitalu taką „kinder niespodziankę” po same pachy, że od tego czasu „przezorny zawsze ubezpieczony”). Gdy wyjście na spacer wiąże się jeszcze z wizytą u lekarza, zabieram ze sobą całą papierologię. Taki mały segregator.
Ta lista „Must have” nie ma końca. Nic dziwnego, że moja torebka wygląda jak… plecak na stelażu. Po powrocie wypełnia się jeszcze bardziej, bo przecież trzeba jeszcze skorzystać z okazji i zrobić zakupy.
Już samo wyjście z domu to prawdziwy survival.
Pytanie pierwsze: najpierw ubierasz się ty czy dziecko?
Od razu wyjaśniam: tu nie ma dobrej odpowiedzi.
Jeśli ubierzesz dziecko, czyli zapakujesz je w kurtkę, czapkę i śpiwór, a potem ty pójdziesz coś na siebie wrzucić, to więcej niż pewne, że zanim wskoczysz w jeden but, dziecko będzie się darło z gorąca na pół bloku.
W odwrotnej wersji, kiedy to ty jesteś ubrany jak ludzik Michelin i dopiero wtedy zaczynasz ubierać dziecko, wiedz jedno: jeśli miałeś zaplanowaną wizytę w saunie, to już teraz możesz ją spokojnie uznać za zaliczoną.
Pytanie drugie: co zrobić z wózkiem?
Wnoszenie go codziennie tam i z powrotem po schodach do domu, skończy się na bank u ortopedy albo kręgarza. Gdy zdecydujesz się zostawić wózek na klatce schodowej, istnieje prawdopodobieństwo graniczące z pewnością, że możesz go już więcej nie zobaczyć.
Początki zawsze są ambitne: wybierasz wnoszenie i znoszenie wózka oraz ubieranie dziecka w pierwszej kolejności.
Potem decydujesz się na warianty odwrotne: machasz ręką na wózek i masz w nosie, czy będzie się za tobą ciągnęła kałuża potu.
W kwestii znoszenia wózka próbowałam wszystko robić na raty. Najpierw rozłożyć i znieść stelaż, wbiec na górę, potem znowu zbiec, tym razem z gondolą, a na koniec podrałować – po dziecko.
Już pierwszy etap dał mi nieźle w kość. I to dosłownie! Coś się w tym cholernym stelażu zblokowało i skubany nie dawał się doprowadzić do ładu. Próbowałam raz, drugi, dwunasty. Przy piętnastym jak wariatka zaczęłam z nim gadać.
– No nie bądź skunksem, rozłóóóóóóóóóóż sięęęęęęęęę!
A on koła w ciup i stoi jak słup.
Spróbowałam kolejny raz powtarzając sobie:
– Spokojnie, nie dajmy się zwariować.
Metodycznie sprawdzałam, gdzie może być zonk. Kiedy już wyczerpałam wszelkie możliwości, wpadłam w dziki szał.
Naprawdę dziki! Normalnie miotałam się jak furiatka. W akcie skrajnej rozpaczy położyłam stopę na tym dziadowskim stelażu i szarpnęłam go za rączkę. Potem usłyszałam trzask.
Trzasnął nie wózek.
Trzasnęłam ja.
W kręgosłupie.
Chrupnęło i rzuciło mnie na podłogę.
Dziecko w drugim pokoju płacze, ja na dechach, telefonu pod ręką brak. Próbowałam wstać, ale nie dałam rady. Doczołgałam się jakoś za ścianę. Komórka w zasięgu ręki, podciągnęłam się po szafie do pionu, a potem pochyliłam nad łóżeczkiem.
Z wyprostowaniem nie poszło już tak łatwo.
Trzech masażystów starało się mnie później naprawić i każdy poległ. A ja do dziś zginam się jak scyzoryk i …tak zostaję.
*****
Borsuk na spacerze to złote dziecko. Kładę go do wózka i zanim zdążę wyjechać z klatki schodowej, on już śpi… jak borsuk. Nawet tak samo chrapie. Więc spacer, to zjawisko atrakcyjne głównie dla mnie. Spuszczona z domu jak pies ze smyczy, prawie merdam ogonem. A propos pies.
Na jednym z osiedli, zobaczyłam takie oto cóś.
Zdurniałam. W pierwszym odruchu pomyślałam, że jakiś kundel bury zrobił sobie na ulicy legowisko, a komuś żal go było przeganiać, więc postawił mu znak. Rozglądałam się na prawo i lewo, ale żadnego Burka czy innego Bobika nie zauważyłam. Nie tylko na jezdni, ale w ogóle na tym osiedlu. Zauważyłam za to panie z wózkami.
– Aha – pomyślałam – chwila oddechu na spacerniaku.
W odróżnieniu od więźniów, my – matki mamy przynajmniej nieograniczoną przestrzeń. Gorzej z planem dnia.
Dwie panie stały sobie na chodniku i rozmawiały. Ale choćbyście zgadywali do rana, nie wpadniecie na to o czym. Wcale nie o kupkach i pieluchach. Nawet nie o umiejętnościach swoich pociech dotyczących włożenia sobie klocków Lego do dziurki w uchu, czy o smarkach zwisających im (dzieciom, nie mamom!) do pasa.
One rozmawiały o … układzie limfatycznym!
Myślałam, że się przesłyszałam, ale nie.
Coś jednak w narodzie się zmienia.
Choć może nie do końca wszystko.
Zimowe, osiedlowe górki nie wychodzą z mody. I nic to, że więcej piachu tam niż śniegu. Sanki jadą. I o to chodzi!
Cały też czas nastoletni chłopcy nacierają śniegiem nastoletnie dziewczyny, a te potem biegają za nimi, jakby chciały im wlać. Ot takie „końskie zaloty”.
Konie jednak mają zupełnie inne rzeczy w głowie. Stoją sobie w „Stajni u Józefa” i albo wpychają się przed obiektyw (koński celebryta?)
albo zajmują się utylizacją bożonarodzeniowych choinek.
Chciałam zrobić sobie przerwę, na rozgrzewającą kawę, ale zdołałam tylko pocałować klamkę w anielskiej knajpce. Widocznie aniołowie śpią do późnego popołudnia.
A właśnie – zauważyłam, że jak tylko nałykam się świeżego powietrza, robię się koszmarnie głodna. Więc do kubka kawy przypiętego ostatnio do wózka, kupuję po drodze: faworki, pączki, gniazdka, kapuśniaczki, pizzerki, hot dogi…
Nadwaga mi jednak nie grozi. To co zeżrę, to wychodzę.
Ale oprócz żarcia, poszerzam horyzonty. Podczas takich spacerów zobaczyłam wreszcie na własne oczy:
ławeczkę Norwida przed biblioteką (czerwonego guziczka z twórczością jednak nie wcisnęłam, bo na 100% zmieniłabym Norwidowi jego tekst na coś pokroju „Ona tańczy dla mnie”, albo wysadziła w kosmos jakieś państwo)
gigantyczną instalację przed BWA (choć nie jestem pewna, czy to przypadkiem jednak nie remont tej placówki)
oraz, że rower, to podstawa (i da się nim zaparkować dosłownie wszędzie).
Po dwóch godzinach spaceru nie czuję nóg (to kilometrówka), nie czuję rąk (to z zimna, rękawiczki niewiele dają). Wracam do domu jak muł: obładowana torbą-plecakiem, dzieckiem w śpiworze i zakupami z Biedronki. Pot ciągle cieknie mi po tyłku, kręgosłup wygina mi się (jeszcze mocniej) w ósemkę, a ja obiecuję sobie, że to był „ostatni raz”.
I dotrzymuję słowa.
Do jutra.
A następnego dnia zabawa zaczyna się od początku.
No kuźwa dzień świstaka jak nic!
8 komentarzy
Helen
8 lutego 2014 at 06:56Jak przez mgłę przypominają mi się moje spacerki z dzieckiem, ale to było 30 lat temu, więc mam prawo tej traumy już nie pamiętać. Dodaj tylko do swoich wysiłków brak pampersów, czyli w razie coś, zafajdaną pieluchę wiozło się do domu, i brak nawilżanych chusteczek. Jak dobrze wysilisz pamięć to sobie SIEBIE przypomnisz z tego okresu, i co twoja biedna matka wtedy musiała znosić.:)) Wytrwałości! To jeszcze tylko 2 latka:))
kate
8 lutego 2014 at 08:35Helen to prawda, miałaś gorzej, wożenie ze sobą śmierdzącego guano bardzo przemówiło do mojej wyobraźni 🙂 U mnie o tyle było łatwiej, że mieszkałam u babci na wsi. Jeśli skichałam się w pieluchę (tetrową) to pewnie nie było tego czuć, bo smród zagłuszał zapach kiszonki, chlewika i innych wiejskich atrakcji.
Jeszcze 2 lata mówisz? A potem będzie łatwiej czy gorzej?
jadwiga
8 lutego 2014 at 08:19niestety Helen ma rację 44 lata temu było tak samo, a ja biegałam z drugiego piętra na a parter tyle razy przed wyjściem na spacer bo wszystko było tylko wózek w domu się nie mieścił na klatce tez nie więc stał na parterze a ja kursowałam i za każdym razem zastanawiałam się czy wygrałam ze złodziejem,
j
kate
8 lutego 2014 at 08:38Świat się zmiania… złodzieje nie 🙂 i klatki schodowe również takie same. Jadwiga ja też poginam na parter!
Helen
9 lutego 2014 at 07:39Jakby ci to powiedzieć…? Na pewno – jak to ładnie ujęłaś – guana już nie będziesz z tyłka zbierać, ale żeby tak całkiem bez problemów, to raczej nierealne. Nie chcę cię dołować, ale powiedzenie „Małe dziecko, mały kłopot…” niestety jest bardzo prawdziwe. Problemy pozostają, tylko inne. Ale o jedno cię proszę – nie wierz nikomu, kto będzie się chwalił idealnym dzieciątkiem, zwłaszcza kiedy będzie to nastolatek. Każdy ma jakiegoś mola w szafie (nie chcę mówić -trupa), ale ludzie na ogół ukrywają prawdę, a ty wtedy czujesz się gorsza, pechowa. Idealne domy nie istnieją, jak Yeti. Nie dajmy się zwariować.:))
kate
9 lutego 2014 at 09:01Ufff no to już mi profilaktycznie ulżyło. Mam nadzieję, że Borsuk nie będzie ideałem. Że będzie wybijał piłką okna sąsiadom, będzie miał pozdzierane kolana jak mamunia w dzieciństwie i będzie umiał fikać na trzepaku. Tylko skąd ja za parę lat trzepak wezmę? 🙂
Sylwia
9 lutego 2014 at 13:10No ja akurat uwielbialam gondolowy czas spacerów 🙂 Dwa razy po jakieś dwie godziny dziennie – super! Tak jak mówisz Kasiu – można pozwiedzać, zauważyć w okolicy dotąd niezauważane miejsca, a i niektóre fakty „przyrodnicze” też wprwoadzały mnie w zachwyt 🙂 Mały spał, a ja psychicznie odpoczywalam. Zobaczysz – wiosną i latem będzie łatwiej – mniej ubierania, Ty nie zmarzniesz 😉 Pozdrawiamy, no i zdrówka dla Borsuczka 🙂
kate
9 lutego 2014 at 17:45Sam spacer to sielanka, ale ta „siłka” przed wyjściem, to jakiś kosmos. Też z utęsknieniem czekam na lato. To do zobaczenia na spacerowych dróżkach.