Pojawiła się u nas przez przypadek. Kupowałam akurat w sklepie papierniczym urodzinowe świeczki, bo Troll przechodził na ciemną stronę mocy (ciemną, bo jak tylko osiągnął 40stkę stał się takim marudnym gnomem, że oszaleć z nim można).
A ona tam sobie stała pośród równie żółtych jak ona koleżanek.
Mała, żółta, pluszowa kaczuszka.
De-de.
Jako, że Borsuk jeszcze za czasów wczesnoszpitalnych zakochał się w kaczuszce z youtuba, a ta była do niej łudząco podobna, nie wahałam się ani chwili.
Ta mała, żółciutka kulka wydawała się taka słodka…
Kwakała, stroszyła piórka i udawała milutką.
I to był błąd!
… skubana wiedziała jak się kamuflować.
Pewnego dnia, gdy skończyły się jej baterie, skończył się też cały ten spektakl.
Ta niepozorna kaczuszka okazała się prawdziwą łajzą.
Łajzą Minelli.
Szlaja się po najczarniejszych kątach, lata (z Borsuczą pomocą) pod sufit i z pokoju do pokoju, leży uwalona na chodniku i generalnie jest z nią wieczny ambaras.
Nie ma opcji, żeby jej ze sobą nie zabrać.
Łazi za nami z tym swoim gumowym (na szczęście już nie kwaczącym) dziobem i zadartym kuprem do żłobka, na spacer, do piaskownicy, do lekarza, na zakupy, na rehabilitację, na basen, jeździ z nami w trasy i nawet śpi czasem w naszym łóżku.
Nie sposób się od niej odczepić.
Ba, gorzej!
Spróbuj jej ze sobą nie zabrać, to Borsuk urządzi Ci grecką tragedię w najczystszej postaci.
Antyczna, pierwszoplanowa rola dramatyczna.
Z szansą na teatralnego Oscara.
Ile już razy wracałam po to żółte szaleństwo.
Obładowana oczywiście Borsukiem, torbami i innymi gadżetami.
Nic dziwnego, że mięśnie w rękach robią mi się jak u Pudziana.
Dlaczego Borsuk nazwał ją De-de, pozostanie chyba jego słodką tajemnicą.
Po zaledwie 4 miesiącach mieszkania z nami wyglądała jakby się nagle postarzała o 40 lat. Była brudna, wymemłana i już dwa razy (gdy Borsuk spał), przeprowadzałam jej operację chirurgicznego przyszywania urwanego skrzydła i komisyjnego prania w pralce.
Z suszeniem włącznie.
De-de codziennie chodzi z Borem do żłobka. Gdy otwieramy drzwi od sali, najpierw leci De-de, a dopiero potem wkracza Borsuk.
Zanim jednak ten dwupak dotrze z domu do dzieci, muszę się nieźle żółtodzioba naszukać.
Niby zasypia z Borsukiem w łóżku, ale rano jakoś dziwnym trafem znajdujemy ją w zupełnie innym miejscu. A nawet w innym pokoju.
Zastanawiam się czasem, czy jej się te baterie na pewno skończyły, czy ona leci cały czas na „stand by`u” i tylko uaktywnia się nocą, gdy nikt nie widzi.
Codzienne poszukiwania to już rytuał.
Pewnego dnia jednak szukałam jej po całej chacie i nic.
Miotałam się, przemieszczałam z pokoju do pokoju i było jak u Kubusia Puchatka i jego miodziku – im bardziej zaglądałam do środka, tym bardziej jej nie było.
Więc w końcu Troll zabrał Bora do żłobka, bo nie chciało mu się czekać, aż łajza się znajdzie.
Oni poszli, a ja dalej szukałam. Przemierzyłam chatę chyba z 15 razy. Przy czwartym okrążeniu już zaczęły mi puszczać nerwy, przy siódmym skończyły mi się słowa parlamentarne, a koło dziesiątego kółka rozpatrywałam możliwość wypatroszenia jej, gdy tylko ją znajdę i zakupu nowego egzemplarza.
W końcu usiadłam i miałam dość.
Ale trybiki cały czas pracowały. Tak jak w kryminałach próbowałam przypomnieć sobie kiedy ostatni raz widziałam zaginionego.
Sięgnęłam po telefon i zadzwoniłam do Trolla:
-Słuchaj, a może ona została w Borsuczym aucie??? – wypaliłam od razu do słuchawki.
– Noooo leżała w aucie w schowku – usłyszałam z drugiej strony.
Liiiitości! To ja tu jeżdżę w kółko po chacie jak jakiś żużlowiec, żyły sobie wypruwam, piana z pyska toczy mi się jakbym miała wściekliznę, klnę lepiej niż niejeden szewc, a ten nawet nie zadzwoni, że się skubana znalazła???!!!
Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa oszaleję!!!!!!!!!!!!!!!!!
A ten żółty Kaczor Donald nawet do domu na noc nie wrócił.
Panie opowiadały potem, że w porze drzemki Borsuk ostentacyjnie domagał się De-de.
I nie pomagało tłumaczenie, że De-de została w domu.
W zastępstwie dostał misia, którego natychmiast… pogonił.
To był ten jedyny raz kiedy łajzy nie było z Borsukiem.
Poza tym są nierozłączni.
Dzieci w grupie Borsuka już nie mówią inaczej na kaczkę. Nawet pani w żłobku twierdzi, że miała na obiad ziemniaki, surówkę i de-de 😉
De-de nawet „karę” w żłobku ma razem z Borsukiem.
Boro przechodzi ostatnio fazę rzucania, którą próbujemy (bezskutecznie) okiełznać. Rzucanie zabawkami to light.
Ulubiona zabawa, to… rzucanie żarciem.
Najchętniej Borsuk rzuca… zupą!
Nie pomagały 2 minuty na karnym krzesełku, szlaban na ipada, ani spanie w łóżeczku dla maluchów zamiast na leżaczku.
Wisiało mu to i powiewało.
Dopiero odebranie kaczuszki odrobinę nim tąpnęło.
Niestety na krótko.
De-de tak jak Boro w żłobku też potrafi pokazać rogi.
Łazi gdzie chce, znika i wiecznie się jej szuka.
Kiedyś, gdy czekałam na Borsuka, słyszałam jak Pani za drzwiami śpiewała:
„Czy ktoś widział Dziób-dzióba
gdzie się podział Dziób-dziób…”
Kaczuszka NADAL łazi swoimi drogami, Borsuk NADAL rzuca zupą, a my z Paniami ze żłobka stwierdziłyśmy, że widocznie trzeba ignorować, machnąć ręką i … przeczekać.
I kochać z dobrodziejstwem (żółtego !!!) inwentarza.
No Comments