Sobótka, noc kupały, noc świętojańska – jak zwał tak zwał. Grunt, że chodzi o jedną i tę samą rzecz, czyli najkrótszą noc w roku. Postanowiłam udowodnić mojemu mężowi, że my czarownice nie jesteśmy wcale takie koszmarne jak mu się wydaje. Choć coś czuję, że i tak na co dzień uważa, że ze mnie jest wiedźma wysokich lotów. I gdyby zaszła taka potrzeba, to pewnie jako pierwszy wystawiłby mi referencje na Czarownicę z licencją 001.
Czy chciał (nie chciał), czy nie chciał (oj nie chciał bardzo), zaciągnęłam go do skansenu. Tam w tę najkrótszą, sobótkową noc odbywały się prawdziwe czary.
Jak zaczarowana stanęłam już na starcie, gdy okazało się, że w tę noc, gdy szuka się kandydata na męża lub opcjonalnie kwiatu paproci (każdemu według zasług lub potrzeb) przywitali nas … rycerze. A konkretnie – bractwo rycerskie, co to strzelało z pistoletów jak z armaty, doprowadzając dzieci do płaczu, a dorosłych do zawału serca. A że rycerzami okazywały się stare dziady po 30stce, zainteresowałam się zdecydowanie młodszym pokoleniem. To przynajmniej zapewniało jadło: jabłka, chleb z gziką, arbuzy i kociołek (z tym co się) na(_)winie.
[slideshow id=14]
Podstawowym punktem mojego tajnego programu były wianki. I nic to, że mąż już od 15 lat skutecznie odstrasza konkurencję. Wianek chciałam mieć i już. Okazało się jednak, że podkłady do wianków już „wyszły”. Podobnie zresztą jak i cała reszta, którą w te wianki się wplata.
Ale jak ja się uprę, to nic mnie nie powstrzyma (mąż ochoczo potwierdzi). I nawet jak nie będzie to czekolada, tylko wyrób czekoladopodobny, ma być i nie ma zmiłuj. Jak Adam Słodowy powiedziałam sobie: nie łam się, zrób to sam!
Polazłam na łąkę. Gołymi rękoma wyrywałam zielsko, zboża i trawy. Potem znalazłam kawałek giętkiego badylka i sznur od snopowiązałki. Kiedy już wyglądałam tak, jakbym szła karmić króliki, przycupnęłam na ławeczce, podwinęłam rękawy i wzięłam się do roboty.
„U prząśniczki siedzą jak anioł dzieweczki, przędą sobie przędą jedwabne niteczki. Kręć się kręć wrzeciono, wić się tobie wić, ta pamięta lepiej czyja dłuższa nić”.
Zreflektowałam się, że to chyba jednak nie ta branża, więc zmieniłam repertuar:
„Wiła wianki i wrzucała je do falującej wody, wiła wianki i wrzucała je do wo…”
Zanim wplotłam cały ten zielnik, wianek zaczął więdnąć.
No nie ma się co dziwić, najmłodsza już nie jestem, to i wianek na prawo do uwiądu.
Poganiana przez marudnego męża („no bo ile mogę tu stać i czekać”), zawijałam zielsko na badylku garściami, upychając końcówki roślin gdzie się dało. Gdy dobrnęłam do końca, wianek przypominał kamuflaż wojskowy, a ja ofiarę losu – od tego zielska uczulenie wylazło mi aż po same łokcie.
[slideshow id=15]
Gdy zjedliśmy staropolskie jadło czarownic (kiełbaskę i kaszankę z grilla) i gdy podkarmiłam już skansenowego kota (każda szanująca się czarownica przynajmniej jednego takiego w domu ma), poszliśmy poczarować.
Najpierw nacierano nam nadgarstki magicznym olejkiem (do złudzenia przypominającym kadzidełkowe opium; zastanawiałam się przy okazji czy nie dostanę po tym dodatkowego uczulenia, ale doszłam do wniosku, że tak jak minus i minus dają plus, tak dwie alergie też muszą się znosić).
Potem kazano sobie włożyć do stanika odrobinę tymianku (mąż widocznie stwierdził, że sama sobie z tym nie poradzę i że od przybytku głowa nie boli, bo osobiście wsypał mi za bluzkę całą garść).
[slideshow id=16]
Na koniec zaczęło się najfajniejsze – skakanie przez ognisko. Przed skokiem nad każdą odczyniono czary, całe to „badziewie”, które z dziewczyn zdjęto, lądowało w płomieniach z efektownym skwierczeniem. Potem już tylko pozostało skoczyć osobiście w płomienie, napić się czarodziejskiego wina (miało ekscentryczny smak, bo wzbogacony przyprawami) i odebrać malutki węzełek pełen magicznych ziół.
Jak na prawdziwe czarownice przystało skakałyśmy stylowo: fruwały buty, biusty, sukienki, wianki, a wyskakując z ognia byłyśmy … całe mokre. Bo żeby wypędzić klątwy i uroki „zafundowane pewnie przez urocze koleżanki wiedźmy-zazdrośnice”, dodatkowo skrapiano nas jeszcze wodą nabieraną z miski za pomocą krwawnika zerwanego na łące.
[slideshow id=17]
Uwędzone i zmoczone wyrzuciłyśmy w końcu wianki do wody. Szans, że wyłowi je przystojny młodzieniec z sąsiedniej wioski nie ma żadnych.
[slideshow id=18]
Po pierwsze to zamknięty zbiornik, a nie rzeka. Więc płynąć nie ma gdzie, ani nie ma jak.
Po drugie – wcześniej niż młody i przystojny, wianki wyłowi jakiś 70 letni emeryt zajmujący się oczyszczaniem stawów.
A po trzecie jak znam życie nawet najbardziej marudny mąż, w życiu swojej domowej czarownicy nie odda.
Bo kto mu wtedy obiad pod nos poda i gacie upierze?
5 komentarzy
Ewa
24 czerwca 2012 at 22:58Hahahaha 😉 Wspaniałe…
A w tym wianku, kochana, to mogłabyć kolumbijską partyzantkę po puszczy gonić, tak się kamuflujesz. Albo raczej to taka nowoczesna wersja chochoła Wyspiańskiego 😉
kate
25 czerwca 2012 at 07:42Hehehehe wiesz jak niespełniona artystka rozbudzi wyobraźnię, to wychodzi takie „cóś” 😉
jadwiga
26 czerwca 2012 at 08:17Piekna czarownica z Ciebie, ach jaka młoida, za czarownice powinnam robić ja, się na to nadaję, młode nie moga czarów czynić, serdeczności pozostawiam
j
kate
27 czerwca 2012 at 09:58A co ty Jadwiga, ja stara jestem tylko się kamufluję. Wiesz, eliksiry ze skrzeku żaby zmieszane z jadem żmii i zasuszonym okiem nietoperza… 😉
Helena
28 czerwca 2012 at 18:01To odejmowanie (powyżej) łatwiejsze niż odczytywanie hieroglifów, co to sobie niektóre blogi życzą:)
To tak – noc świętojańska udana, dobrze żeś chłopa wyciągnęła, bo oni sami się nie ruszą na takie eventy. Wianek ci faktycznie trochę przywiądł, ale kiedyś ty ostatni raz była dziewicą, no sama powiedz… Tylko strasznie solidnie się odziałaś, pozbawiłaś chłopów przyjemności popatrzenia na gołe nogi, dekolty itp. Jak na rusałkę to strasznie zasadniczo to wyglądało. W takim stroju to nie mogłaś liczyć na porwanie:)))