Kiedy byłam nastolatką do szewskiej pasji doprowadzały mnie niedziele. Wyglądały dokładnie tak samo! Na śniadanie jajecznica, przed południem przyjeżdżali dziadkowie, potem do kościoła, na obiad mięso mielone, pieczone lub schabowe, a w telewizji sport albo program przyrodniczy. Latem wyskakiwaliśmy jeszcze po lody przynoszone w słoiku lub termosie i wieżę z wafelków, zimą – po pączki od Gorączki (tak nazywał się właściciel cukierni). Popołudnia nie znosiłam szczególnie – wtedy goniono mnie do książek.
Rutyna może i wyznacza jakiś schemat, a w niektórych wytwarza poczucie bezpieczeństwa, ale ja jej szczerze nie cierpię. Przewidywalność mnie nudzi. Kiedy więc wyrwałam się z rodzinnego domu „na swoje”, to właśnie w niedzielę dostaję jakiegoś małpiego rozumu. Nosi mnie jakbym miała potrójne ADHD. Teraz nikt nikomu niczego nie narzuca. Każdy wstaje kiedy chce i robi na co ma ochotę.
Ja zwykle zabieram się za rzeczy, które mnie relaksują… w ruchu i jak ognia unikam tego co mnie osłabia. Schabowe w panierce przestałam jeść na jakieś 7 lat i raczej nie przypominam sobie niedzieli z kotletem w naszym domu. Wtorek, czwartek – proszę bardzo. Byle nie w niedzielę. Porządkuję ciuchy w szafie albo młotki w szufladzie (starając się przy okazji znaleźć zaginionego pendriva), przesadzam rośliny, maluję ewentualnie przestawiam meble. Lub tak jak dziś – jadę wymarznąć na giełdę.
Zwykle wracam z pustymi rękoma, bo pośród ton rupieci (niektóre wyglądają tak, jakby ktoś wysypał zawartość śmietnika), rzadko znajduję takie skarby jak małe, wiklinowe krzesełko, czy bambusowy moździerz. Tu wcale nie chodzi o potrzebę kupowania, ale bardziej o polowanie. Znajdowanie skarbów w tym bałaganie.
Dziś o mało co, a skusiłabym się na biały, drewniany lampion. Coś mi jednak w nim nie do końca pasowało. W ogóle dzisiaj było inaczej niż zwykle. Było mniej niż zwykle sprzedających, kupujących zresztą też. Ale to nie pogoda ich odstraszyła.
Pamiętam gdy rok temu wybrałam się na giełdę, na dworze był trzaskający mróz. Wtedy nawet myśli przymarzały do głowy, a mimo to na giełdzie panował tłok jak w Warszawie na Marszałkowskiej w godzinach szczytu.
Dzisiaj… nie było nawet mojego pana od przypraw (to u niego zawsze kupuję czubricę, czy 18 ziół ojca Mateusza). Ba! Uciekły nawet drewniane kaczki, które ZAWSZE stały obok tego samego stoiska.
Ja też szybko uciekłam. Po sąsiedzku – do Tesco. Ogrzać się i kupić kocie żarcie. Przy okazji wzięłam też ze sobą ze sklepu materacyk, bo już nie nadążam z praniem koca, który Zośka z jakiegoś powodu notorycznie mi obsikuje. Materacyk przypadł jej od razu do gustu.
Bez wahania się na nim położyła. Ale tylko na chwilę, bo na dłuższą kimę, poszła już na rattanowy fotel z cekinową poduszką. Ot baba! Nieważne, że niewygodne, najważniejsze, że się świeci.
Po powrocie do domu ogarnęłam sajgon w kuchni, na obiad zrobiłam szybkiego, polskiego Chińczyka (pokrojony w kawałki nomen omen – schab, podsmażony z curry, sosem sojowym, ostrygowym i teryiaki – a kto bogatemu zabroni!, z cebulą, czosnkiem, porem, papryką i gotową, mrożoną warzywną mieszanką chińską; na koniec zalewam to wszystko podsmażonymi, przetartymi pomidorami upchniętymi latem w słoiki przez mojego ojca).
Do tego ryż i obiad gotowy. Dzisiaj gotowało mi się jeszcze przyjemniej, bo w telewizji leciało właśnie „Pod słońcem Toskanii”.
Później dzban herbaty z plastrem pomarańczy, cynamonem i goździkami, kaszka manna z sokiem malinowym i moja ulubiona gazetka mieszkaniowa.
Tę sielankę zakłóciła mi tyko piekąca ręka. Poprosiłam więc Gregora, żeby psiknął mi pianką na poparzenie, którego dorobiłam się w kuchennym szale jakieś dwa dni temu. Najpierw postukał się w głowę, że używam czegoś co przeterminowało się rok temu. A potem spojrzał na moje przedramię.
– Pojadę do apteki ci coś kupić – powiedział i NATYCHMIAST zaczął się ubierać.
Zbaraniałam. Przecież on NIGDY nic nie robi natychmiast.
A już tym bardziej dla mnie!
Spojrzałam na rękę – no fakt, wyglądało to jak doskonała, Hollywoodzka charakteryzacja na Halloween. Mięcho na wierzchu! Rana wielkości 5 cm, z której złaziła skóra i która wyglądała jakby ktoś nadal przypalał mnie rozżarzonym żelazkiem.
Kiedy Chińczyk został zjedzony, Teksańska Masakra Piłą Mechaniczną ujarzmiona, pojechaliśmy do kina. Na „Drogówkę”. Smarzowski rulez! Film wgniata w fotel i zabiera oddech. Pierwszy raz spotkałam się z sytuacją, gdy po skończeniu sensu, widzowie wychodzili w ciszy. Nikt nie odważył się odezwać. Czy sprawił to film, czy przejmująca muzyka? Nieistotne. Efekt został osiągnięty.
Wieczorem już tylko zjadłam talerz frytek w wannie, którymi pewnie poplamiłam nową Grocholę.
No to jak twierdzi Grochola „Houston mamy problem!”
A co tam. Książki są od tego, żeby ich używać.
Co będę robić w niedzielę za tydzień?
Tego nie przewidzi ani wróżka, ani bukmacher.
Bo tego nie wiem nawet sama ja!
6 komentarzy
Brader Qba
4 lutego 2013 at 15:22Widzę, że niedzielna jajecznica nie tylko mnie doprowadzała do szału 🙂
kate
7 lutego 2013 at 13:58Że też nigdy jakiegoś powstania niedzielnego nie zorganizowaliśmy…. Na barykady i ostentacyjna głodówka… Po cichu zażerana czymś pyszniejszym…
jadwiga
5 lutego 2013 at 20:33no dobra i co z tą ręką? pomogło? jak pojechał?
j
kate
7 lutego 2013 at 14:00Skończyło się na wizycie u lekarza i jakiejś maści z jodem, bo zaczynałam wyglądać jak Indianin – czerwonoskóry wódz Apaczów.
helena
5 lutego 2013 at 20:45U mnie była kura. Mama brała pierś, my z siostrą po nodze, tata wszystkie resztki, skrzydełka, kuper itp. Też nie znosiłam tych niedzielnych obiadów, bo w ogóle byłam niejadkiem, więc jedzenie jako instytucja było mocniejsze niż japońska tortura kroplą wody… Fajna Zośka:) Szkoda, że nasza okazała się Zośkiem, i to po 2 latach kamuflażu!
kate
7 lutego 2013 at 14:06Ja raczej z jedzeniem nie miałam problemów, bo mnie babcia nauczyła jeść wszystko. Zresztą po świeżym, wiejskim powietrzu masz ochotę na wszystko, byle dużo. Jedliśmy brudny rabarbar z ogródka, szczaw spod płotu, słonecznik rąbnięty spod okien sąsiadów, kukurydzę z pola… Mogłabym „niedowyglądać”, ale na pewno nie „niedojeść” 😉
A twoja Zośka to czasem nie podąża za modą i nie chce być przypadkiem „trans”? 😉