Stukałam się w głowę, gdy ktoś mówił o lęku urodzinowym lub kryzysie wieku średniego. Ja zawsze w głowie miałam 22 lata. Byłam rozważna i romantyczna, szurnięta i postrzelona. Sama siebie nie mogłam czasem ogarnąć.
– O co do jasnej cholery mi chodzi? – pytałam siebie nie raz.
I choć często w odpowiedzi towarzyszyło mi echo, najważniejsze było, żeby bilans wyszedł na zero – czyli, żeby wszystkie decyzje zgadzały mi się z sumieniem i nie szarpały nerwów.
Udawało się.
Ale w tym roku coś jest nie tak.
Urodziny zaczęły mnie przerażać!
I wcale nie dlatego, że muszę używać więcej kremu BB, żeby zakamuflować niedospanie i zmęczenie.
Ja najzwyczajniej w świecie… nie wiem co dalej.
Niby plan jakiś jest – niebawem wyjeżdżamy z Borsukiem na turnus rehabilitacyjny, żeby przestał już zasuwać na czworakach i wisieć nam na spodniach ze wzrokiem kota ze Shreka „weź mnie na rączki”.
Ale to nie świat się zawieruszył.
Gdzieś w tym wszystkim zagubiłam się JA.
Wariatka, która w 3 sekundy potrafiła zmienić plan dnia i zrobić Meksyk w domu, bo wymyśliła sobie, że pojedzie do ogrodnictwa i jego połowę zasadzi na balkonie wielkości 3 x 1,5 metra. Albo kupi 10 litrów farby i przemaluje w 8 godzin salon z zielonego na biały, tak, że Troll wracający z pracy otworzy drzwi i zaraz się wycofa, bo wydawać mu się będzie, że pomylił mieszkania. Albo poświęci 11 godzin na położenie 6 warstw farby na jeden stolik, byle tylko wyszedł na konsoli shabby chic.
Oprócz pochłaniania książek tuż przed snem nie zrobiłam dla siebie ostatnio nic dobrego.
Zrezygnowałam z zakupów w „ludzkim” sklepie, bo uznałam, że są ważniejsze wydatki. A jak ze złachania spadną mi z tyłka portki, to kupię sobie jakieś za grosze w przydrożnym lumpie.
Salon SPA, zrobię we własnej wannie z maseczką z apteki za 3,70, a jak raz czy dwa nie kupię sobie drugiego śniadania, to może mi brzuszna opuchlizna ciążowa wreszcie odpuści.
Gdy dostałam w prezencie urodzinowym od Ewy kartę zakupową do Zary, podchodziłam do niej jak do jeża.
– Ale po co mi to, może kupię coś Borsukowi… – tłumaczyłam sama sobie.
Aż wreszcie przyszło opamiętanie!
Ej ty, Matka Polka Cierpiąca!
Borsuk obrasta w ciuchy, które dostał po dzieciach naszych znajomych i krewnych. Ma ich chyba więcej niż Justin Bieber!
Za to ja już kilka razy ryczałam z bezsilności stojac przed szafą i czując się jak łajza.
Przeryłam zarowski net i kupiłam sobie (a jakże na wyprzedaży!) bluzkę i 2 sukienki.
No dobra, na buty dla Borsuka też wystarczyło.
Teraz jeszcze tylko muszę nauczyć się z tych ciuchów korzystać, bo na razie wiszą w szafie czekając na nie wiadomo co.
Jutro mam ostatnie 30-ste urodziny.
Pretekst, żeby je wyjąć z szafy jakiś jest.
Ciekawe tylko, czy znajdę w nich tę samą wariatkę z rozwianym włosem bez planu na życie, czy już dorosłą kobietę z rozpisanym w głowie harmonogramem dnia… do 2049 roku.
Pożyjemy zobaczymy…
2 komentarze
jadwiga
27 lipca 2015 at 06:29Syndrom matki Polki klasyczny ale tez spadło na ciebie o wiele za dużo i co się dziwisz?
Z okazji 30 urodzin życzę aby w końcu się poukładało i skorzystaj z sukienki zobaczysz w niej szalona kobietę, ciągle!
j
kate
27 lipca 2015 at 06:36Jadwiga to 30 urodziny…plus 9! A z tym nadmiarem atrakcji chyba coś jest na rzeczy. No nic odeśpię i znów będę wariatką