Poniedziałek po niedzieli, to dzień totalnej pustki.
W lodówce.
Przez weekend wszystko nam wymiotło, jakbyśmy właśnie zakończyli zimę stulecia w środku lata. Chleba – nie ma, szynki – brak, masło – resztki, mleko – na wyczerpaniu. Nawet Borsukowi nie miałam co do garnka na obiad włożyć, a wiadomo, że kupowanie mięsa w poniedziałek to akt skrajnej desperacji.
Ono jeśli jest – to jest świeże inaczej.
Dlatego Borsuk w menu miał dzisiaj dziecięcą zupkę słoikową ze sklepu i gołąbka od teściowej. Zupę oczywiście trzeba było nabyć drogą kupna, więc wyszliśmy chwilę przed Borsuczymi zajęciami, by chociaż on po powrocie był zabezpieczony na wypadek ataku głodu. Czasu mieliśmy na tyle mało, że nie opłacało mi się wyjmować wózka z bagażnika, a noszenie Borsuka na rękach i robienie zakupów, to jak wyjście na randkę w barchanowej bieliźnie – totalnie bez sensu!
– No ryzyk- fizyk – pomyślałam i zapakowałam go do wózka…sklepowego.
Borsuk na moment poczuł się zdezorientowany, bo w takim ustrojstwie jeszcze nie siedział. Ale szok trwał na tyle krótko, że już przy skręcie w drugą alejkę, zaczął zdejmować klapki damskie z półek oraz oglądać butelki z wódką i talerze. Patrzyłam na tę wijącą się meduzę, żeby mi z wózka na zakupy nie wypadła i strat w sklepie nie narobiła.
Zupki znalezione, do wózka wrzucone, więc chodu do kasy, bo czas uciekał. A w kasach tylko dwie panie i … kilometrowe kolejki. Borsuk zaczął się niecierpliwić i demonstracyjnie okazywać, że stanie w kolejce urąga jego godności, że to jakieś nieporozumienie i że on natychmiast musi stąd wyjść.
– Ale trzeba stać w kolejce, żeby zapłacić za zakupy – tłumaczyłam mu na tyle głośno, żeby ktoś się zlitował i może łaskawie nas przepuścił.
Ale albo nam dźwięk wysiadł i lecieliśmy na funkcji „mute”, albo mieliśmy na sobie czapki niewidki.
Absolutne zero reakcji.
Pani kasjerka przechodząc obok nas rzuciła:
– Zapraszam do kasy numer 6.
Odwróciłam się z wózkiem i nagle…. zza moich pleców wyskoczyła dziarska babcia, na oko po 70-ce.
Zdążyłam tylko pomyśleć, że taką sprawność wykazuje jedynie biegnąc do kasy, za to w przychodni pewnie lubi przesiadywać długie godziny. Ustawiłam się za nią, a tu nagle… naparza na mnie dziadek w kwiecie (trzeciego) wieku, prawie rozjeżdżając nas koszykiem na kółkach. Wpycha się przed nas z tekstem:
– Pani mnie przepuści, bo ja muszę do żony.
Przysięgam, nigdy! naprawdę nigdy! tego nie robię. Co najwyżej pomarudzę potem po fakcie pod nosem.
Ale dzisiaj nie wytrzymałam:
– Myślałam, że to raczej Pan mnie przepuści – powiedziałam wskazując ruchem głowy na wiercącego się jakby miał owsiki w dupsku Borsuka.
Dziadek… roześmiał się w głos jakbym mu opowiedziała jakiś rubaszny, koszarowy dowcip i zaczął wyjaśniać, że „on tylko za żoną zakupy wozi”.
Zagotowałam się w środku jak rosół.
Co za burak!
Na szczęście zapakował się i wyniósł na tyle szybko, że nie dosięgła go moja ręka sprawiedliwości.
Wyłożyłam zakupy i poprosiłam o reklamówkę.
– Reklamówki są pod kasą – wyjaśniła kasjerka.
No jasne, bo ja oczywiście uczę się na pamięć w którym sklepie waży się na stoisku, a w którym przy kasie, w którym płaci się kartą, a w którym nie i mam w głowie mapę, gdzie każdy dyskont czy inny market ma reklamówki.
Na szczęście stojąca za mną pani koło 40stki w typie szwedzkim, zapytała, czy mi ją podać.
– Tak, poproszę – odpowiedziałam z uśmiechem choć rosół jeszcze we mnie bulgotał.
Wyszłam stamtąd z postanowieniem, że zakupy to ja będę robić chyba wyłącznie przez internet, bo jak tak dalej pójdzie, to inaczej pociągnę jakiemuś „gentelmanowi”, albo innej dziarskiej babci z liścia.
No Comments