Że co ja tam ostatnio obiecałam? Poczekajcie, niech sobie przypomnę…
„Więc na nadchodzący Nowy Rok obiecuję sobie:
– zamykać się w łazience raz w tygodniu na godzinę z zieloną, niebieską lub fioletową maseczką na twarzy (liczę, że nie zapomnę jej zmyć!)
– kupić sobie spódniczkę – taką, która nie będzie wymagała w noszeniu wciągania brzucha
– wrócić na jogę wcale nie po to, żeby schudnąć tylko uporządkować głowę
No to to już nieaktualne!
W łazience zamykam się znacznie częściej, bo jest zima, a jak jest zima to – jak mawiał klasyk – musi być zimno. 12 stopni. Na plusie! Tyle mamy za oknem. A jeszcze parę dni temu usuwałam śnieg z szyb w aucie i zakładałam rękawiczki, które i tak nie grzały.
Nie ma się co dziwić, że mi organizm szaleje.
Linieję jak lis (włosy znajduję wszędzie, nawet w kanapce z szynką) i pozbywam się skóry jak wąż. O ile walka z włosami skończyła się bezowocnym wcieraniem różnych płynów i mikstur, a potem ostrym cięciem (teraz też wypadają, … tylko krótsze ;-)), o tyle skóra żyje swoim życiem.
Nadal.
Wyglądam jak trędowata. Ale nie ta z polskiego filmu. Raczej jak medyczny przypadek dla Doktora House`a. Naparzam w nią kremami i maseczkami z błocka z nadzieją, że jak się nie naprawi, to chociaż może się przyklei i nie odpadnie. Walka trwa, ja przegrywam i czekam. Byle do wiosny.
Punkt 2 – Spódniczka…
Postanowiłam sobie jakąś kupić. Ale w czasie wyprzedaży wybrać się osobiście na zakupy… nie nie nie, to ja może podziękuję.
Zakupy przez internet?
Spróbujmy.
O matko i córko! Ceny kosmiczne! A podobno wyprzedaże i promocje do 70 procent!
Dezercja!
Biorę telefon:
– Gdzie ty kupiłaś tę spódniczkę, którą miałaś u mnie na Wigilii? – pytam matkę.
– Żebym to ja wiedziała… Ale idę do miasta, to sprawdzę – odpowiedziała.
Godzinę później zadzwoniła, że… kupiła. Nie taką samą, bo tych już nie było, ale podobną!
Zaraz że podobną!
Na 80 w pasie!!! Tak żeby się mój ciążowy brzuch zmieścił… To jaka to podobna???
No nic…
Odhaczone!
Kupienie spódnicy, to łatwizna.
Punkt 3 – joga.
Tu jestem specjalistką… w wymyślaniu odroczenia. A to nie mogę Borsuka zostawić, bo zanim zaśnie miota się i ryczy, a to muszę najpierw nogę naprawić, bo mi się przez skurcze w łydce w ciąży zepsuła…
Za oknem nadleciało z 50 stad ptaków (Hitchcock byłby zachwycony), a potem rozpętał się armagedon! W styczniu, gdy temperatura grubo na plusie pojawiła się… burza… z piorunami i gradem!
To już był wystarczający powód, żeby sobie odpuścić.
Ale zaraz zaraz… Przecież kupiłam matę do jogi w ulubionym fioletowym kolorze! I miałaby się zmarnować?
Pamiętacie ten wątek, gdy Bridget Jones postanawia się za siebie wziąć i idzie na siłownię? Ja wyglądałam podobnie. Kudeł z włosów zwinięty w supeł i męska bluza w rozmiarze XXL wkroczyły na salę… pełną obcisłych trykotów. Było cholernie gorąco, zwłaszcza podczas ćwiczeń. Na dodatek kaptur od bluzy notorycznie zjeżdżał mi na oczy, nos i docierał do połowy brody. Ale przecież nie mogłam się rozebrać. I wcale nie dlatego, że ukryłam tam wielką oponę od traktora. Pod spodem miałam bluzkę z … plamą po kawie na cycku. O nie, to już wolę być hip-hopowcem. Zawinęłam kaptur do środka i schowałam pod bluzą na plecach. I voila! Działa? Działa!
Okazało się, że mimo kosmicznej przerwy wcale nie jest ze mną tak źle. No może oprócz tego, że zapominałam w trakcie ćwiczeń… oddychać. A że oddychanie w jodze to podstawa…oj tam oj tam, nie czepiać się…
Dobrnęłam do ulubionej części – czyli do relaksu. Położyłam się pod kocykiem. Zapadła ciemność.
– Jeśli pojawiają się myśli, skoncentrujcie wzrok na punkcie między brwiami – usłyszałam głos prowadzącej – Potem powróćcie i niech gałki się zapadną…
Szlag, a tak dobrze mi szło! Było doskonale aż do tego momentu…
No co, nie moja wina, że codziennie wieczorem oglądamy z Trollem stare odcinki House`a i przypomniał mi się pacjent, u którego tak wzrosło ciśnienie, że mu oko nabrzmiało i wyskoczyło z orbity.
Dobra spróbuje przepędzić grubasa… Oddychaj, relaks….
Najpierw pojawiły się odgłosy misy tybetańskiej (spoko, lubię),… dalej dzwoneczki (jest nieźle),… przesypujące się kulki (zupełnie nie wiem dlaczego przypomniała mi się scena z „Dirty Dancing”, w której doktor Jake Houseman – ojciec „Baby” – siedzi w deszczowy dzień na tarasie i jest wkurzony na Jennifer Grey) , słucham dalej… cisza, a potem….kaszel.
Co???
Słucham jeszcze raz.
No kaszel jak nic!
Ktoś wychodzi do szatni i … zapala światło.
Szlag trafił mój relaks.
Tym bardziej, że usłyszałam tam też wibrowanie telefonu.
I oczywiście galop myśli: Dżizes to mój? Może coś się dzieje?
Od tej chwili czekałam już tylko na koniec zajęć.
Wpadłam do szatni, sprawdziłam komórkę… to nie moja, czyli wszystko w porządku.
I kiedy tak spokojnie wracałam do domu, widzę przez okno spacerującego po mieszkaniu Trolla.
Oho… – teraz już się zdenerwowałam na dobre.
Wchodzę, a tam Pan Troll z Panem Borsukiem wędrują po mieszkaniu.
– Chodź, pomożesz mi go przebrać, bo właśnie się zrzygał – powitało mnie na wejściu.
– Jak się zrzygał? Dlaczego? Mocno? – pytania wypadały ze mnie jak w teleturnieju.
– Pewnie mu obiad stanął na żołądku – słyszę w odpowiedzi.
– A skąd wiesz, że to obiad? – dopytuję.
– Bo wyleciał kawałek szpinaku!
Matko i jak ja mam ich zostawić samych.
Przecież za chwilę wracam do pracy!
Trzy postanowienia zrealizowane w 10 dni.
Łatwizna!
I co ja będę robić przez resztę roku?
2 komentarze
jadwiga
11 stycznia 2015 at 11:20Dziecko jak ty chcesz wrócić do roboty a Borsuk?
j
kate
11 stycznia 2015 at 15:38„Nie chcem, ale muszem” a Borsuk będzie przed południem z matką, a popołudniu z ojcem