W drodze

Bibbona

Chciałam poleżeć trochę na plaży, pogapić się na mewy i zamoczyć nogi w wodzie. Pojechaliśmy więc na weekend nad toskańskie wybrzeże. Marina di Bibbona to taka polska Pogorzelica lub inny nadmorski Rewal. Spokój, cisza, nic się nie dzieje. Nie ma tłumu wylegującego się na plaży, upchniętego łokieć w łokieć jak sardynki w puszce, woda jest bardziej słona niż w Bałtyku (wiem, bo próbowałam!) a temperatura morza w kwietniu, czyli grubo przed sezonem, jest dużo wyższa niż w Polsce w „godzinach szczytu”. Gdyby się jednak doszukiwać minusów, to przez wiatr wiejący od morza człowiek ma tam notorycznie słone usta (i wcale nie trzeba ich zanurzać w falach), a i piasek w Polsce jest dużo przyjemniejszy. Ten tu, przyklejał się jak mucha do lepu i trudno było się go pozbyć. Mimo iż kąpałam się pod prysznicem, całe łóżko wyglądało jak jedna wielka piaskownica. Piaskownica piasku z makiem!

O ironio – przez cały weekend na plaży leżeliśmy max. godzinę. Resztę przejeździliśmy lub przesiedzieliśmy w nadmorskim pubie obserwując wróble wyżerające rozsypane orzeszki solone i emerytki łupiące zawzięcie w karty przy sąsiednim stoliku.

Mieszkaliśmy w hotelu położonym jakieś 100 metrów od plaży. W sąsiedztwie znajdowała się też część ogrodowa z drewnianym stołem, krzesłami i hamakiem! W trawie jak gdyby nigdy nic, wędrowała sobie zielona jaszczurka!

I choć nie dostaliśmy pokoju z balkonem, to wcale nie narzekaliśmy. Przez przypadek odkryłam bowiem wyjście na dach! A tam … cudowny taras z rattanowymi fotelami, leżankami, stolikiem z parasolką i widokiem na morze. Był nawet prysznic, dzięki któremu w sezonie można się było ochłodzić, nie schodząc do pokoju. My jednak wieczorową porą, opatuleni w koce, wyciągnęliśmy się na sofie i przegadaliśmy go popijając włoskie wino wprost z butelki.

W nocy nie mogłam spać. Wierciłam się jak śmigło w wentylatorze. Założyłam więc kurtkę, wzięłam koc oraz klucze (drzwi zatrzaskiwały się automatycznie) i poszłam na dach. Była 4 nad ranem. Morze szumiało, gwiazdy świeciły, a ja siedziałam i bezmyślnie gapiłam się w noc. Było tak cicho i spokojnie.

Kiedy siedzenie na krzesełku zaczęło być męczące, wyciągnęłam się na rattanowej leżance i przykryłam kocem. Gdyby nie chłodny wiatr wiejący od morza, pewnie spałabym tam do rana.

Chciałabym mieć dom nad morzem. Szum fal zdecydowanie mnie wycisza i uspokaja.

 

[slideshow id=10]

Jeśli będziecie kiedyś na włoskim wybrzeżu, nie ograniczajcie się tylko do kurortu. My pojechaliśmy do sąsiadującej z mariną – Bibbony. O ile toskańska wieś, to rozległe przestrzenie otoczone gajem oliwnym i winnicami (najlepiej widoczna jest po dwóch stronach drogi, którą się poruszacie), o tyle Bibbona była dla mnie  kwintesencją toskańskiego miasteczka! Kamienne było tam wszystko – domy, ulice, place. Przed domami gromadnie siedziały sąsiadki żywo o czymś rozprawiające, na parapetach w doniczkach razem z kwiatami rosły zioła, koty leniwym krokiem wędrowały sobie po brukowanych uliczkach, a w powietrzu unosił się zapach „dolce far niente” (słodkiego nic nieróbstwa).

Zajrzeliśmy do osterii (tawerny). To takie rodzinne knajpki, które trzeba odwiedzić. Bez tego wyjazd do Włoch się nie liczy!

Przed wejściem, w gablocie wisiało menu, które z apetytem studiowaliśmy, gdy nagle Gregor ku mojej rozpaczy zauważył:

„Wiesz co, ale chyba trwa sjesta”.

O nie!!!!!!!!!!

Po osterii kręciła się jednak młoda dziewczyna.

„Bounasera! Czy mimo sjesty jest szansa na zjedzenie obiadu?” – zaśpiewałam znowu łącząc włoski z angielskim

„Moment, zapytam” – odpowiedziała dziewczyna i powędrowała do budynku naprzeciwko. Uchyliła drzwi i krzyknęła:

„Maaaaamma!”

Odbyła się krótka dyskusja, na nasze szczęście zakończona  sukcesem. Chwilę później wyszła „Mamma” ubrana w biały fartuch i biały czepek na głowie.

„Jak w naszym barze mlecznym” – wyrwało mi się.

Na szczęście po polsku.

„Mamma” nie miała zbyt szczęśliwej miny, zwłaszcza gdy okazało się, że córka miała problem z rozłożeniem w ogródku parasola nad naszym stołem. Wtedy „Mamma” wkroczyła do akcji.

Kiedy skończyła rozkładanie, uraczyłam ją włoskim: „Graaaazie!” i rozciągnęłam twarz po same ósemki. A „Mamma”… jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pozbyła się z oblicza chmury gradowej, a pod jej nosem zagościło coś co przy sporej dawce dobrej woli można było uznać za uśmiech.

„Mamma” odwróciła się na pięcie i powędrowała do swojego królestwa zrobić dla Gregora lazanię, a dla mnie penne z sosem pomidorowym i mięsem mielonym z toskańskich białych krów. Co prawda chwilę później dwukrotnie usłyszeliśmy dźwięk dzwonka z mikrofalówki, ale nie bądźmy drobiazgowi! W końcu to my zakłóciliśmy „Mammie” sjestę!

Do tego kieliszek wina i woda z miętą zerwaną wprost z doniczki.

Jedząc obserwowaliśmy „przyjaciółkę rodziny”, walczącą przy pomocy małej piłki do cięcia drewna, z uschniętym pnączem wijącym się po ścianie osterii.

Cudowne popołudnie!

 

[slideshow id=11]

Gdy wracaliśmy do auta, zobaczyliśmy „czarną wdowę”. Kobietę zdrowo po 60-tce ubraną (mimo palącego słońca) na czarno od stóp do głów. Nawet włosy miała czarne jak heban.

Schodziła stromą uliczką, na niebotycznych obcasach, w czarnej miniówce przytrzymując się jedną ręką kamiennego murka.

Ewidentnie zmierzała na randkę!  Nie omieszkała jednak poflirtować z mijającym ją kierowcą.

Ot gorąca, włoska krew!

A krew nie wino, od czasu do czasu zagotować się musi!

 

2 komentarze

  • Reply
    Piotr
    13 maja 2012 at 04:57

    A ja w pracy czytam sobie te Twoje opowieści ..i taaaaka zazdrość mnie zżera… ech, chciało by się do raju… Pozdrawiam srdecznie i życzę samych włoskich radości 😉

  • Reply
    kate
    13 maja 2012 at 16:58

    Ale to nie ma co zżerać. Wyszukaj tani lot, zarezerwuj tani hotel, zapakuj najdroższą żonę i wio!

Leave a Reply