Leżąc w pokoju hotelowym, tuż po słodkim (to jednak jakaś plaga!) śniadaniu, usłyszałam: Może przejedziemy się kolejką? Odruchowo i zupełnie nierozważnie odpowiedziałam: No dobra. Ruszyliśmy w stronę czegoś co nazywa się „I Parchi della Val di Cornia. Natura e archeologia sulla Costa degli Etruschi”.
A że my z włoskiego tylko „buongiorno” i „grazie”, więc dopiero na miejscu dowiedzieliśmy się, że to muzeum natury i archeologii na Wybrzeżu Etrusków. I rzeczywiście w części muzealnej były jakieś maszynerie, a w gablotach – wykopaliska. Oczywiście nie interesowałam się jakimiś potłuczonymi garami i skorupami (choć wazoniki i dzbanuszki były niczego sobie).
Co przykuło moją uwagę? Pierścionki!
Będąc przekonaną, że kolejka, którą mamy się jechać jest dziecinną ciuchcią, z widokiem na „widoki”, ubrałam się jak klasyczna turystka: w strój kąpielowy, cieniuteńką bluzkę i spodnie rybaczki. Wzięłam też okulary przeciwsłoneczne z zamiarem poopalania się po drodze.
Kiedy jednak dojechaliśmy na miejsce mina mi zrzedła!
I to bardzo!
Najpierw zaliczyliśmy ostry, prawie pionowy zjazd samochodem na parking. Jeszcze wtedy myślałam, że to była ta najbardziej ekstremalna cześć dnia. O naiwności!
Okazało się, że kolejka jest dopiero drugim etapem prawdziwej podróży. Najpierw zaliczało się kopalnię minerałów, w której temperatura wynosiła … 14 stopni. Przy 26 na zewnątrz, było to jak prawdziwa tortura, za którą jeszcze zapłaciliśmy 24 euro. A przecież ja tak lubię ciepełko…
Zważywszy na to jak byłam ubrana, już na samą myśl, że mam tam wejść cierpła mi skóra. Przytomnie jednak włożyłam wcześniej do plecaka ręcznik, z nadzieją na zaliczenie jakiejś plaży. Teraz zaczął on spełniać zupełnie inną rolę – robił za szal okrywający mi plecy.
Ale nie tylko ja byłam średnio przygotowana do tej wyprawy. Dzieci, które z nami szły, wcale nie wyglądały lepiej. Oprócz dzieci, do kopalni wchodziliśmy też z dwójką … psów, które zwiedzający akurat (oprócz dzieci) mieli przypadkowo ze sobą.
Wyposażeni w czepki jak ze stołówki szkolnej i kaski (a my jako jedyni cudzoziemcy dodatkowo jeszcze w urządzenie z elektronicznym angielskim przewodnikiem wetkniętym w ucho), wędrowaliśmy z resztą grupy za włoską przewodniczką ubraną jakby za chwilę miała wejść na 24 godziny do chłodni. W tych niskich i klaustrofobicznych tunelach, co chwila słychać było tylko stuk. To stukały nasze kaski, które co i rusz uderzały o niskie sklepienie korytarza. Notorycznie ktoś z naszej grupy zapominał schylić głowę. Odbywało się to tak często, że na odgłos stukającego kasku dostawaliśmy głupawki.
[slideshow id=12]
Było zimno, ale dzięki ręcznikowi na plecach jakoś dawałam radę. Żyłam nadzieją, że jak tylko wyjdziemy z kopalni, pojeździmy sobie koleją na zewnątrz i wyrównam temperaturę.
Taaaaa jasne. Trasa kolejki wiodła… przez kolejną zimną kopalnię!
Co ja komu zrobiłam? Za jakie grzechy to?
[slideshow id=13]
Sama jazda kolejką po kopalni (poza przystankiem, gdy nagle gasną światła i rozlega się męski głos czytający wiersz – jak się domyśliliśmy – ku czci poległych w tej kopalni górników) jest raczej nudna, więc w pewnym momencie zaczęliśmy dla urozmaicenia kręcić „scary movie”.
Ostatni element trasy, czyli zwiedzanie ruin zamku (Rocca San Silvestro) już sobie odpuściliśmy. Zwłaszcza, że całość trwałaby… 4 godziny!
A że miałam dobry obiektyw, to sobie ten zameczek przybliżyłam 😉
Nie chciał Mahomet do góry, to się góra pofatygowała!
No Comments