W drodze

Pizza! Pizza! per favore!

Zanim dotarliśmy do miejsca przeznaczenia czyli Metato, zrobiliśmy sobie przystanek w Camaiore. Byliśmy głodni, więc tym bardziej zaintrygował nas widok młodych ludzi wędrujących po ulicach z kawałkami pachnącej pizzy z ciągnącym się serem. Być we Włoszech i nie zjeść pizzy? To nie nie grzech! To wstyd!

Ruszyliśmy więc na poszukiwania.

Całe szczęście, że wcześniej przeryłam kilka książek o Toskanii.  Wyczytałam, że we Włoszech najlepiej zaglądać do miejsc, w których przesiadują ludzie. Daje to przypuszczenie, graniczące niemal ze stuprocentową pewnością, że będzie to dobry wybór. Kiepskie miejsca – zawsze będą świeciły pustkami  (wcześniej jednak spojrzyjcie na zegarek, czy przypadkiem nie trwa sjesta, wtedy pustki są uzasadnione).

Kierowani tą zasadą zawędrowaliśmy do niewielkiej knajpki wciśniętej między ciąg sklepów. Jak się nazywała? Pojęcia nie mam, bo przed wejściem kłębił się tłumek, skutecznie odwracający uwagę od poszukiwań. Wcześniej – po sąsiedzku – zaintrygował mnie szyld sklepu spożywczego o wdzięcznej nazwie „Enzo e Rita”.

Kiedy przebiliśmy się przez tłum starszych panów popijających piwo i z włoską ekspresją dyskutujących (jak mniemam) o życiu, weszliśmy do niewielkiego pomieszczenia, zatłoczonego tak, że ciężko było się zorientować kto jest tam gościem, a kto pracuje, bo wszyscy czuli się jak u siebie. A głośno było przy tym jak w ulu.

Menu zawieszone było na ścianie, co tylko trochę ułatwiało sprawę. Tylko trochę, bo było …. po włosku. Dzięki temu, że połapałam przed wyjazdem kilka włoskich słówek, wiedziałam przynajmniej, która pizza mnie interesuje. Szukałam tej z „funghi” (pieczarkami).

Zamieszanie w lokalu zaczęło się nasilać, bo Włosi nie fatygowali się, żeby przejść z jednej sali do drugiej, by z kimś porozmawiać. Po prostu krzyczeli do siebie z miejsc, w których akurat siedzieli. Dla przeciętnego Polaka – sytuacja nie do pomyślenia, ale tam – nabierało to specyficznego, włoskiego, hałaśliwego klimatu.

Postanowiłam zamówić pizzę u gościa, który akurat wyrabiał ciasto. Zmieszał się trochę, bo widocznie nie znał za dobrze (albo wcale) angielskiego. Krzyknął jednak coś po włosku w głąb sali i  za chwilę pojawiła się sympatyczna dziewczyna z farbowanymi na różowo kosmykami włosów. Zamówiliśmy i żeby usłyszeć własne myśli przeszliśmy do drugiej sali. Tam oczywiście … ryczał rozkręcony na cały regulator telewizor. Z czym? Oczywiście  –  z meczem piłki nożnej!

DSC_5307

Po chwili pojawiła się kelnerka przynosząc nam … obrus i nakrycie. Wyobrażacie sobie, taką sytuację w polskiej pizzerii?

Oprócz zestawu, który zamawiacie, Włosi automatycznie podają wam karafkę wody (oczywiście doliczoną później do rachunku, więc jeśli nie macie na nią ochoty, zaznaczcie to od razu na samym początku). Na pizzę nie trzeba było długo czekać. Dotarła do nas … wielkości koła od wozu! Co gorsze, zamówiliśmy dwie!

„Całe szczęście, że jest cienka jak papier – pomyślałam – jakoś dam radę”

O święta naiwności! Nawet Gregor, który pożera zazwyczaj całą, wymiękł w połowie.

„Jak to możliwe?” – zastanawiałam się skoro nie dość, że pizza nie była tak gruba jak w Polsce, to jeszcze w odróżnieniu od naszej nie miała też nawalone na górze tylu składników.

To pytanie do dziś zostało bez odpowiedzi.

Przez całą podróż po Toskanii jadaliśmy w różnych miejscach. I bez względu na to, czy była to wielka czy mała miejscowość, pranzo (lunch) dla dwóch osób z napojami i karafką wody, a czasem też i kawą, kosztował nas około23-25 euro.

Człowiek wychodzi z knajpki najedzony, ale nigdy nie przeżarty (co często zdarza się w Polsce). Dzięki temu, ma jeszcze siłę, żeby gdzieś pójść i coś zrobić, a nie myśleć tylko tym, żeby się położyć i żeby ktoś go szybko dobił 😉

No, może poza wizytą w pizzerii!

W tym samym miejscu w średniej fazie głodu zamówiłam też kiedyś sałatkę. Kiedy zobaczyłam wielką michę pełną pomidorów, sałaty, cebulek, oliwek i tuńczyka z koszyczkiem pieczywa wyglądającego jak podpłomyki, prawie zjechałam z wrażenia pod stół.

 

Było pyszne, ale cierpienia Młodego Wertera, to przy tym pikuś. O mało co, a Gregor też poszedłby w moje ślady. Zwłaszcza że zamówił sobie … pizzę z frytkami.

 

Miło jest odwiedzać we Włoszech te same miejsca. Gdy przyszliśmy tam kolejny raz, uśmiechano się do nas i traktowano jakbyśmy byli najlepszymi znajomymi, takimi, z którymi zjadło się przez 30 lat beczkę soli.

A i najważniejsze! Mówcie, a przynajmniej starajcie się mówić po włosku. To nie muszą być wcale popisy oratorskie. Zwykłe buongiorno (dzień dobry); buonasera (dobry wieczór mówione już od godzin popołudniowych), prego (proszę), grazie (dziękuję), ciao (cześć), czy arrivederci (do widzenia) zdecydowanie wystarczą.

I starajcie się przy tym naśladować włoską melodię, a właściwie zaśpiew języka.

Wtedy naprawdę poczujecie Włochy.

1 Comment

  • Reply
    jadwiga
    5 maja 2012 at 10:17

    pisz, pisz kochana czytam z wielkim zainteresowaniem, odwiedzimy kiedys te miejsca ze slubnym, pozdrawiam
    j

Leave a Reply