Gdy wychodzimy z Borsukiem na spacer obserwuję sobie czasem inne wędrujące z wózkami matki. Aha, one też zawiesiły koturny i wysokie obcasy, w których kiedyś zawodowo lub dla przyjemności biegały, na kołku lub walnęły na dno szafy i zamieniły na baleriny lub buty sportowe. Nie zaobserwowałam żadnej wypindrzonej w garsonkę lub dizajnerskie ciuchy. Zostały tylko dresy, jeansy i leginsy. Makijaże też nie wyglądają już jak z czerwonego dywanu, tylko raczej jak kamuflaż wojskowy z poligonu maskujący siniaki z niewyspania.
Nawet jeśli na początku jeszcze jakaś ambitnie w pełnym make-upie i wystylizowana jak od Jacykowa podejmowała nieśmiałe próby funkcjonowania jak dotychczas, to pewnie jeden spacer wystarczył, żeby wybić jej to z głowy. O ile małe, gondolowe dziecko jeszcze nie zrobi ci buzią pieczątki na spodniach po świeżo zjedzonym bananku, serku, czy deserku z marchewką w roli głównej, o tyle potrafi zafundować już nieprzespaną noc, budząc się co 3 godziny na karmienie. I kiedy podtrzymujesz powieki na zapałkach a łeb na sznurku podwieszonym do sufitu, nie w głowie ci komponowanie stroju wyjściowego, a tym bardziej jego prasowanie. Marzysz tylko, by wyjść z domu na świeże powietrze, przysiąść na pierwszej lepszej ławce i przy okazji zasypiając nie zgubić dziecka.
Żegnaj modo, żegnaj maku up`ie!
Lepiej w domu podczas drzemki młokosa, odwrócić się na drugi bok i pospać choćby i 3 minuty, niż paradować z pędzlem i cieniami przed lusterkiem robiąc „smoky eyes”.
Moje jedyne kosmetyki to krem (brak czasu na napicie się wody niestety widać na twarzy), podkład BB (bo to krótka i szybka piłka), tusz do rzęs i błyszczyk (żeby było widać gdzie mniej więcej mam oczy i usta).
Sama też zamieniłam buty na koturnach na plaskacze, a ciuchy jeśli już koniecznie coś potrzebuję, (a potrzebuję coraz mniej) znajduję w jakimś przydrożnym lumpie.
Kiedy ja byłam w ludzkim sklepie??? Takim z cenami dla wariatów.
Wędrując z Borsukiem po ulicach, tylko raz (!!!) dostrzegłam matkę jedzącą na spacerze.
Więc tak się zastanawiam, czy one są aż tak perfekcyjne, że przed wyjściem z dzieckiem na spacer przygotowują sobie śniadanie i jedzą je w domu przy porannej filiżance świeżo parzonej kawy i przeglądaniu porannej prasy, czy tylko ja jestem wiecznie niedożarta i w niedoczasie.
Gdyby Troll nie wstawał rano do pracy i nie wędrował po bułki, a potem nie przygotowywał śniadania, to chyba nic bym nie jadła. Ale z drugiej strony nawet i w takiej sytuacji nie ma gwarancji, że ja to śniadanie wciągnę. Ile to już kaw zaparzyłam, które stały cały dzień przy ekspresie, bo ja w tym czasie zajęta byłam przebieraniem Borsuka, sprzątaniem kocich rzygów, (bo się Zocha jakiejś trawy nażarła) i najzwyczajniej o niej zapomniałam. Ile to kanapek, a właściwie sucharów zjadłam koło 13:00 mimo iż stały tam od rana, ale spadły na dalszy plan, bo trzeba było nakarmić, umyć, ubrać, przebrać Borsuka przed wyjściem na jego ćwiczenia.
W ostatni piątek jak zwykle wybiegłam z Borsukiem pod pachą i pustym żołądkiem. Dopiero po jego zajęciach kupiłam sobie na deptaku kanapkę. Połowę udało mi się zjeść, gdy Borsuk padł wyczerpany po swojej gimnastyce. To była krótka drzemka, więc resztę buły upchnęłam w torbie. Dzień zbałamuciliśmy na spacerze z Milenką i jej mamą. Gdy wróciliśmy do domu rozpętał się klasyczny sajgon, czyli przebieranie, gotowanie, karmienie. Rzuciłam torbę w kąt, podwinęłam rękawy i zabrałam się do dzieła. Koło niedzieli poczułam, że coś wali mi w kuchni.
Pewnie to w lodówce znowu coś szlag trafił – pomyśłałam i poleciałam dalej sprzatać, gotować, przebierać, ogarniać….
Od soboty Boro zaczął pociągać nosem, więc w weekend oprócz tradycyjnej roboty robokopa, zajęłam się jeszcze odglutowywaniem uciekającego Borsuka.
W poniedzialek rano zamiast sprintu na zajęcia mieliśmy sprint w ogarnianu się z wyjściem do pediatry.
Na ósmą, czyli zanim zacznie sie w przychodni kichająco parchający armagedon. Unikam go jak ognia. I już nie chodzi o to, że kwitnie się tam pół dnia siedząc w cholernej kolejce.
Normalnie wysypki alergicznej dostaję, gdy widzę dzieci rozsiewające wiry na prawo i lewo. I nie mam pretensji do maluchów, tylko do tych matron, które nie uczą ich, że kaszle się zasłaniając buzię.
Zanim jednak złapał mnie przychodniany nerw, przepakowywałam w domu Borsuczą torbę. Wyrzucałam stare paragony, puste słoiczki i…resztę bułki z piątku!!!
Z jajem!!!
Teraz już spaszczałym!!!
Przetarłam torbę od środka, wlałam do środka pół butelki perfum i… miałam nadzieję, że ciagnący się za mną smród będzie kojarzony z Borsuczą pieluchą.
Po powrocie od lekarza torba powędrowała do pralki, portfel do kąpieli odśmierdującej, a ja chyba wląduję u psychiatry, bo ten odór wwiercił mi sie w DNA.
Jedyne co mnie może uratować, to laserowe czyszczenie mózgu, albo amnezja do trzeciego pokolenia wstecz.
4 komentarze
jadwiga
3 maja 2015 at 09:03Po czym w krótkim czasie wszystko zapomnisz i będziesz się cieszyła zdrowiem Borsuka swoim i Trolla, a opowieści będziesz czytała sobie wracając do czasów”… jak to drzewiej bywało…”
j
kate
3 maja 2015 at 19:55Oby… Ale smród się będzie ciągnął
Helen
17 maja 2015 at 14:36Grunt, że nie miałaś kanapki ze śledziem i cebulą. Jajo jakoś się wyśmierdzi. Przecież nie było surowe:))
kate
21 maja 2015 at 04:33To fakt, zawsze znajdzie się coś „atrakcyjniejszego” w skali czadu z torebki.