Samolot. Wrrrrrrr!
Omijam szerokim łukiem. Nie wyobrażam sobie latania kiedy: pada, wieje, grzmi, sypie śnieg, wali grad….
Czyli jakby tak podsumować, zostaje może w porywach jakieś 40 dni w roku, gdy pogoda do podróżowania w chmurach ewentualnie by mnie satysfakcjonowała. Tym razem wybór był następujący: albo 13 godzin w aucie w jedną stronę i tyle samo w drugą, albo godzina czterdzieści w chmurach.
Co by tu wyyybraaać?
– Kupiłem bilety na samolot – usłyszałam pewnego dnia
Z jednej strony fajnie, bo szybko i jest wreszcie okazja żeby okiełznać lotnicze demony.
Ale z drugiej…….
Brrrrrrr
Mój lotniczy koszmar nie trwał jednak godziny czterdzieści, tylko jakieś 169 godzin i czterdzieści minut, bo denerwować zaczęłam się jakiś tydzień wcześniej.
I oczywiście wszędzie natrafiałam wzrokiem na informacje mrożące mi krew w żyłach: a to zmiany pogody (o noł noł noł), a to katastrofy lotnicze (i nic to, że w Pakistanie).
Kiedy na parę dni przed wylotem, odchodziłam od zmysłów, Ewa mieszkająca na drugim końcu świata (bo przecież Bogota to dla mnie jak mieszkanie na Wenus albo Saturnie) klikają ze mną na Facebooku napisała:
„Ale czym ty się przejmujesz. Jak się rozbijecie, to i tak to już nie będzie twoje zmartwienie.”
Uśmiechnęłam się.
Mówi jak kiedyś Iwona. Ona też rozbrajała mnie zawsze czarnym humorem.
No nic to! Trzeba pakować walizki i nie zawracać sobie głowy „gdybologią”.
Dzień przed wylotem pojechaliśmy do Wrocławia odwiedzić znajomych. Było wino, kolacja i pogaduchy przy kuchennej wyspie.
A … i muzykowanie chłopaków wieczorową porą.
Sąsiedzi muszą ich strasznie kochać 😉
W nocy kręciłam się jak turbina obrotowa. A rano na samą myśl o czekającym nas locie … dostałam rozstroju żołądka.
W samolocie jeszcze na płycie lotniska – klaustrofobii.
W powietrzu – paranoi wewnętrznej.
Zupełnie niepotrzebnie. Pogoda była wymarzona – hektolitry słońca wylewały się na prawo i lewo; stewardessy jak przedstawicielki handlowe co chwilę odwracały moją uwagę roznosząc a to katalogi z zestawem (płatnego) żarcia, a to fajki (?!?) lub kupony z losami (?!?!?).
Pilot … wleciał w niebo jak w masło.
Z lądowaniem już trochę przesadził.
Najpierw jakieś 15-20 minut krążyliśmy nad lotniskiem (całe szczęście, że nie siedziałam przy oknie, bo zdążyłabym się jeszcze znerwicować), a potem … prawie zabrakło mu pasa na wyhamowanie.
Gdy wreszcie zeszłam na płytę lotniska omal z radości jej nie ucałowałam.
Rzuciłam okiem na pilota.
No tak, tego można było się spodziewać – klasyczny, wyluzowany, opalony Włoch: „nessun problema”!
Jezu, czy on aby ma papiery na latanie czy ćwiczył tylko w domu na symulatorze???
Wzięliśmy bagaże i podeptaliśmy do wypożyczalni aut, gdzie miał czekać na nas samochód.
Okazało się, że narząd nieużywany jednak nie zanika! Przynajmniej nie w całości. Moja albańsko-rumuńska wersja angielskiego wystarczyła, by dopełnić formalności, dostać klucze i zapakować manele do auta na parkingu.
Ale tu pojawiły się schody. Mimo najszczerszych chęci nie mogliśmy odpalić. Kluczyk w stacyjce i ni hu hu! Zadzwoniliśmy nawet do naszego mechanika w Polsce, żeby zapytać czy ten model ma jakiś specjalny kod, blokadę, czy inny pstryczek, który trzeba nadusić, przekręcić lub rozbroić. Ale nawet on nie wiedział w czym problem.
– No trudno – powiedział w końcu Gregor – pokazujemy wieśniaków i idziemy zapytać.
Pani w wypożyczalni była szczerze zdziwiona, gdy zapytałam ją o zabezpieczenia lub blokadę kierownicy.
Nawet ruszyła się ze swojego stanowiska i poszła z nami na parking.
Podeszła do czarnej renówki, a my zaczęliśmy protestować.
– Ale …. – osłupiali pokazywaliśmy palcami na szarą
I już wiedzieliśmy – zapakowaliśmy się nie do tego auta!
Pani widząc nasze bagaże w szarej „renacie” też zakumała.
– Ale jak się dostaliście do środka? Było OTWARTE? – zapytała
Gdy potwierdziliśmy, jej opadła szczęka, a ja …. dostałam napadu śmiechu.
– No ładnie się zaczyna! – powiedziałam, gdy doszłam do siebie.
Przepakowaliśmy nasze graty do czarnej „renaty”, ustawiliśmy GPS i ruszyliśmy do Metato.
No Comments